środa, 16 września 2015

Samotna walka

fot. Ewa Kawalec


  
„Jeśli przeszłość cię nie zadowala, zapomnij o niej. Wymyśl sobie inną historią życia i uwierz w nią. Pamiętaj, tylko te chwile, kiedy udało ci się dopiąć celu. Poczujesz siłę, by osiągnąć to, czego pragniesz.”

Paulo Coelho


            Marcin wiódł spokojne życie. Wszystko po latach ciągłej pogoni za lepszym jutrem zaczynało się układać. Stała praca, niezła wypłata, w końcu mały, ale spokojny kąt. Jeszcze nie swój – wynajęty, ale sprawiał namiastkę domu. Marcin nigdy nie dawał za wygraną. Jak coś postanowił, to małymi kroczkami zbliżał się zawsze do wyznaczonego celu.
Bywały jednak dni, kiedy nic mu się nie chciało. Miał wrażenie, jakby ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Bóle nóg, rąk, paskudna słabość, która uniemożliwiała mu funkcjonowanie. Na początku myślał, ze to zwykłe przemęczenie. Odpocznie i wszystko wróci do normy. Jednak mimo upływu czasu jakoś wracać nie chciało. Czuł się coraz gorzej. Zaczął tracić na wadze, garściami wypadały mu włosy. Zdecydował się przebadać… Poszedł do lekarza pierwszego kontaktu. Dostał skierowanie nie podstawowe badania. Po kilku dniach otrzymał telefon. Pielęgniarka w słuchawce zaprosiła go na powtórną wizytę. Nic nie przepowiadało nic złego. Nie bardzo miał czas na lekarzy, lecz zmęczenie było coraz większe. Musiał w końcu dowiedzieć się co mu dolega.
- Panie Marcinie, musimy powtórzyć badania, usłyszał.
Jak powtórzyć, to powtórzyć. Nie bardzo wiedział czemu, ale jak mu tak kazali…
Po kilku dniach wrócił do przychodni. Kolejne badania były jakieś dziwne. Nikt nic nie mówił. Przyglądali się mu tak jakoś inaczej niż zwykle i powiedzieli, że muszą pobrać większą ilość krwi, by mogli precyzyjniej określić przyczynę jego złego samopoczucia. Większa ilość okazała się znaczną ilością…. Po pobraniu krwi zakręciło mu się w głowie, na chwilę stracił orientację, nie wiedział gdzie był.
- To nic Panie Marcinie, to normalne. Za chwilę pan dojdzie do siebie, powiedziała pielęgniarka.
W oczach mu pociemniało. Ręce zaczęły drżeć. Jakiś dziwny niepokój zapukał do bram jego serca…
- To normalne, powtarzał… zaraz mi przejdzie… miałem ciężki tydzień. Jestem po prostu trochę zmęczony. Przejdzie… oddychaj Marcin. Przejdzie…
- Panie Marcinie, wyniki za dwa tygodnie. Proszę umówić wizytę u lekarza.
- Dobrze, za dwa tygodnie…
Wrócił do domu. Nie bardzo miał ochotę na jedzenie, choć nie miał nic w ustach przez cały dzień.
- A może to coś złego…?
- Nie, niemożliwe powiedział sobie i położył się do łóżka.
            Mimo, że dzielnie walczył ze złym przeczuciem, te dwa tygodnie wydawały się trwać całą wieczność.
- Nic mi nie jest, nic mi nie jest, na pewno nic mi nie jest powtarzał przed zaśnięciem i po przebudzeniu.
Nadszedł czas wizyty. Był na miejscu godzinę przed czasem. Nie mógł się już doczekać.
- Pan Marcin. Zapraszam.
Wszedł do gabinetu. Popatrzył na swojego lekarza. Coś mu powiedziało: nie jest dobrze…
- Niech pan siada. Musimy porozmawiać. Powiedział lekarz.
- Badania trochę trwały, ale musiałem się upewnić. Przy tego typu wynikach konieczna jest dokładna diagnostyka…
- Panie doktorze co mi jest?
- Wie pan, to jeszcze nie jest wyrok…
- Proszę mi w końcu powiedzieć! Muszę znać prawdę! Zdenerwował się. Czuł, że żołądek podchodzi mu do gardła.
- Niech pan w końcu mówi. Wolę gorzką prawdę niż najładniejsze kłamstwo.
- No dobrze... Ma pan białaczkę…
Marcin poczuł, jak uginają mu się nogi. Pot zimnym strumieniem spływał mu po plechach. Zrobiło mu się słabo.
- Białaczkę…??? Jak to białaczkę??? To znaczy, ile mi jeszcze zostało życia?
- Panie Marcinie, to nie musi oznaczać wyroku śmierci. Ma pan bardzo złe badania, ale ten typ choroby można leczyć farmakologicznie. Czeka pana bardzo długie leczenie, częste badania, stały nadzór lekarza, ale gdy organizm będzie walczył ma pan szansę z tego wyjść.
- To znaczy co? Co mnie czeka doktorze…?
Dowiedział się wtedy, że dostanie bardzo silne leki. Mają one mnóstwo skutków ubocznych. Będzie się po nich bardzo źle czuł, ale nie ma wyjścia. Musi je przyjmować, jak chce żyć. Lekarz powiedział mu, że to dopiero początek leczenia. Następne pół roku będzie decydujące. Gdy organizm przyjmie lek – ma szansę na wyleczenie, gdy nie – czeka go chemia i niewiadoma przyszłość.
Poczuł, że jego życie nagle zawisło na włosku. To o co walczył tyle lat, w przeciągu tych kilkunastu minut straciło sens… Wyszedł wtedy z gabinetu niepewny o każdy kolejny dzień.
- W każdej chwili mogę umrzeć. W każdej chwili mój organizm może odrzucić lek. Każda chwila, może być tą ostatnią….
Po kilku dniach oswajania się z wizją choroby powiedział sobie:
- Dobrze, jeśli tak jest, jak jest i ja nie mogę niczego zmienić i na nic wpłynąć, muszę pozałatwiać wszystkie swoje sprawy i żyć tak, jakby każdy dzień był moim ostatnim. Oddał się pasji tworzenia. Coś przecież musiał po sobie zostawić…
Wtedy wpadła mu w ręce książka „Oskar i pani Róża” –autorstwa Érica-Emmanuela Schmitta. Przeczytał ją kilka razy. Za każdym… płatał nad książką jak małe dziecko… Oskar – bohater książki dał mu siłę do walki.
- Jak taki mały chłopiec miał w sobie taką moc, to przecież ja też mogę. Będę walczył. Będę walczył, bo inaczej nigdy nie wybaczę sobie tego, ze nie zrobiłem wszystkiego co w mojej mocy, żeby wyjść z tego bagna. Niezależnie od tego co mnie jeszcze czeka, nie poddam się.
Nie wiedział, co go czeka… ale wiedział, że musi pojechać do kraju, do rodziny (mieszkał za granicą), pożegnać się…
Zebrał w sobie całą siłę, by nie dać po sobie poznać, że ma jakiekolwiek problemy i wyruszył. Musiał przed rodziną odegrać rolę życia. Musiał się pożegnać tak, żeby się nie poorientowali, a w razie gdyby umarł, żeby wiedzieli, że to właśnie było pożegnanie…
Przyjechał do rodzinnego domu pełen werwy jak zawsze. Radość biła z jego twarzy. Opowiadał o świetnej pracy, niezłych zarobkach, o tym jak sobie nieźle układa teraz życie. Spektakl się udał. Występ jednego mima. Aktor stanął na wysokości zadania.
- Trochę wychudłeś – powiedziała mu matka, ale z tego co mówisz, masz mnóstwo zajęć. Pewnie nie zawsze się wyśpisz i nie zawsze masz czas na to, by coś zjeść.
Radość z przyjazdu syna, po tak wielu latach rozłąki, stłumiła matczyną intuicję. W kraju spędził kilka dni. Kosztowało go wiele, by ukryć prawdziwe emocje. Starał się zapamiętać każdy kąt domu, by przed śmiercią mieć co wspominać. Tak bardzo się bał. Tak chciał im wykrzyczeć, że jest chory…
Ale co miał powiedzieć…
- „Kochana mamo, widzę cię po raz ostatni, bo mam raka.” Czy lepiej:
- „Już się nie zobaczymy, żegnajcie, jestem chory…”
Lepiej było nie mówić nic. Milczenie jest złotem. Bliscy mu nie mogą w żaden sposób pomóc. To jest jego walka. On sam musi przez to przejść, a matce nie potrzeba więcej zmartwień. Ma dość swoich problemów.
Wrócił do siebie i rozpoczął leczenie, które nie dawało żadnej pewności na wyzdrowienie.
Pierwszy miesiąc okazał się koszmarny. Wtedy zrozumiał, co znaczyły słowa lekarza: „Będzie się pan bardzo źle czuł…”. Nie wiedział, że aż tak źle…
Miał okropne koszmary i halucynacje. Nie wiedział, czy to, co wokół siebie widzi po zażyciu leków to jawa, czy jakiś potworny koszmar. Miał wrażenie, że jego dusza odchodzi od ciała, szaleje, wraca, znów wychodzi. Widział demony… to było straszne. Nie miał pojęcia, co się z nim dzieje… Bał się brać leki, bał się spać. Jego pamięć i koncentracja sprawiały straszne figle. Nie ufał swojemu umysłowi. W pracy nie mógł się skupić. Zapominał najprostszych rzeczy. Zaczynał robić notatki, żeby pamiętać, ale i to było zbędne, bo nie wiedział, czy on je napisał i kiedy… Do tego dołączyły się okropne bóle. Bolało całe ciało. Miał wrażenie, że nie należy ono już do niego. Miał chwile załamania. Chciał przerwać leczenie.
- Jak ma tak wyglądać moje życie, to ja nie chcę już żyć!
Wtedy przypominała mu się matka i jego ukochany brat.
I kolejne badania i kolejne wizyty u lekarza.
- Jak pan się czuje pani Marcinie? Pytał lekarz.
- W porządku. Odpowiadał. Nie lubił użalać się nad sobą, a tym bardziej opowiadać o tej paskudnej chorobie.
- Panie Marcinie, ja wiem, że pan nie czuje się dobrze. Musi mi pan to wszystko opowiedzieć, żebym mógł pan pomóc – powiadał lekarz.
Nie miał wyjścia, musiał mówić.
- To normalne, co pan czuje. Tak działają te leki. Wiem, że to jest dla pana trudne, ale wyniki badań się coraz lepsze. Musi pan walczyć, bo ten lek o dziwo świetnie na pana działa. Jak tak dalej pójdzie, będzie miał pan szansę na wyleczenie. Musi pan wytrzymać.
Wizja całkowitego wyleczenia, była tak silna, że dzielnie znosił wszystkie cierpienia. To była jego wojna…
Po kilku miesiącach organizm przyzwyczaił się nieco do leku. Skutki uboczne były mniej odczuwalne. Badania z każdym miesiącem się poprawiały. Zaczynał lepiej funkcjonować. Postanowił kolejny raz odwiedzić rodzinę. Miał dość tej samotnej, heroicznej walki. Ale już wiedział, że tym razem nie musi się już żegnać z bliskimi. W tym szarym tunelu, pojawiła się iskierka nadziei…
Przed matką kolejny raz odegrał spektakl pt. „Kraina mlekiem i miodem płynąca”. Wybrał się w odwiedziny do brata. Kilka dni milczał jak grób. Aż pewnego wieczoru, gdy brat pojechał do pracy, a on został z bratową – pękł…
- Wiesz, muszę wziąć tabletki. Mam nadciśnienie i wiesz, muszę brać leki o tej samej godzinie…
Ona popatrzyła na niego uważnie. Dobrze go znała, widziała, że coś kręci, i że bardzo chce coś powiedzieć. Przyglądała się jego zachowaniu i w milczeniu czekała…
- Ania, życie jest do d… Nawet nie wiesz jak bardzo… To nie są tabletki na ciśnienie, mam białaczkę…
Oboje płakali. Mimo, że nie łączyły ich więzy krwi, czuli ze sobą niezwykłą więź. Opowiedział jej całą historię. Powiedział o tym, że dalej walczy, że w każdej chwili organizm może odrzucić lek. Po raz pierwszy przyznał się głośno, jak bardzo się boi. Ona – w milczeniu słuchała.
- Marcin, nie jesteś sam. Nie musisz sam toczyć tej wojny.
- Ania, to moja wojna i tylko ja mogę ją wygrać lub przegrać. Proszę, nie mów nikomu. Zwłaszcza mamie. Ona nie może wiedzieć.
- Jak chcesz Marcin, pamiętaj, ja zawsze będę z tobą. Jak tylko będziesz potrzebował, dzwoń. Ani ja, ani mój mąż nigdy nie zostawimy cię z tym wszystkim samego. Pamiętaj.
Na drugi dzień wyjechał. Ania biła się z myślami. Wiedziała, że nie może zdradzić tajemnicy Marcina. Wiedziała również, że gdy cokolwiek złego by się z nim stało, teściowa nigdy by jej nie wybaczyła, że nie jej nie powiedziała prawdy… Ale obiecała. Nie mogła zdradzić tajemnicy…
Od tego momentu Ania, jej mąż i Marcin bardzo zbliżyli się do siebie. Pisali, dzwonili, mimo ogromnej odległości byli bardzo blisko siebie. Rozmawiali o sztuce, ludziach, książkach, filmach, twórczości i wielkiej potędze uczuć i podświadomości. Marcin walczył, oni, jak umieli, duchowo go wspierali. Nie poddał się. Badania z każdym miesiącem były coraz lepsze. Bóle i halucynacje odeszły w niepamięć.
Niedawno rozmawiali… Ania powiedziała:
- Wiesz Marcin, ja to już właściwie mogę umierać. Zrealizowałam swoje największe marzenie.
- A ja jeszcze nie. Mam w głowie wielkie plany i muszę je zrealizować.
Ania uśmiechnęła się w duchu, bo te słowa oznaczały, że pokonał chorobę…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz