sobota, 19 września 2015

Rodzinne talenty, czyli… co nam w duszy gra…? (Dla wszystkich chałturników)

fot. Dariusz Filipek



„Muzyka uspokaja umysł, ułatwia wzlot myśli, a gdy trzeba, pobudza do walki.”

Agrippa von Nettesheim

            Od zawsze byli bandą łobuzów. Było ich całe stado (trójka rodzeństwa i paka znajomych). Głównie chłopaków. Agata była rodzynkiem Dwóch braci sprawiało, że koleżanek nie miała, za to kolegów całe mnóstwo.
Ich dom zawsze tętnił muzyką… Rodzinne. Tato kiedyś ze swoja rodzinką chałturzył. Przelazło na dzieci… Zawsze muzyka otwierała im umysły. Tata był wodzem rodu. Od maleńkiego uczył ich tej miłości do piękna dźwięków. Sam grał. Był samoukiem. Akordeon, saksofon, klawisze… Najpierw grywał po weselach, potem samotnie w domu. Tęsknił za zespołem. W grupie muzyka brzmiała o wiele lepiej. Zgrywające się instrumenty dawały siłę do sprostania codzienności. Miał dzieci. Trzeba było wlać w nich pasję. Agata była najstarsza- baba, ona na pewno nie zrozumie, zresztą ciągle siedziała w książkach. Przecież po weselach grywają chłopaki. Odpuścił jej i wziął się za szkolenie jej braci. Tomek był zawsze ułożony, dokładny ambitny i skryty, Kamil od małego roztrzepany, pełen werwy, śmiejący. Wszystko robił po swojemu i po najmniejszej linii oporu. Pierwszy na lekcje trafił Tomek. Tato z całkowitą pieczołowitością doskonalił jego umiejętności. Sam najbardziej lubił saksofon, więc w spadku dla syna zostały klawisze. Wygrywali ludowiznę. Tato ją kochał. Płynie rzeka od strumyka… Spotkałem ciebie pierwszy raz… Zagraj mi piękny cyganie… płynęły codziennie w świat. Oni grywali, a Kamil siedział w kącie i słuchał. Tomek nie przepadał za klawiszami. Złapał bakcyla, ale jakoś nie czuł przymusu poznawania tajników tego instrumentu. Jak tylko wstawał od organ, czteroletni wtedy Kamil zakradał się do instrumentu. „Wlazł kotek na płotek i mruga…” I tak się zaczęło. Tatowa ludowizna wpadała mu w ucho bardzo szybko. Powoli zaczął wystukiwać dźwięki ulubionych melodii ojca…
- Kamilku ty grasz? Zapytał kiedyś zdziwiony sąsiad.
- Tak panie Szypień!
- A zagrałbyś na harmonii?
- Nooo ….
- To ja mam taką małą dla ciebie. Jak przez dwa tygodnie nauczysz się na niej grać jakąś piosenkę, to ci ją dam.
- Dobrze panie Szypień.
W zabrał malutki akordeon na próbę. Ćwiczył całe dwa dni. Tato czuwał nad poprawnością wystukiwanych dźwięków.
- Panie Szypień, krzyknął na sąsiada po dwóch dniach, biegnąc z akordeonem w jego stronę…
- Panie Szypień, ja już umiem cztery!!! I zaczął grać…
Sąsiad stanął jak wryty. On ma cztery lata – pomyślał… niesamowite.
- No tak Kamil. Pięknie grasz. Słowo się rzekło. Akordeon jest twój.
I tak mały Kamilek otrzymał swój pierwszy w życiu instrument. W końcu mógł dołączyć do prób muzycznych swojego starszego brata i taty….
Był zawsze najmniejszy. Jak grywali na imprezach rodzinnych – stawiali go na krześle, bo z pod stołu wystawał tylko czubek jego głowy i kawałek akordeonu.
Jak on kochał grać. Kochał muzykę. Kochał jak go podziwiano. Tak powstał ich pierwszy mini zespół…
Rośli… i ich muzyczne zapędy razem z nimi. Tomek zrezygnował z klawiszy. Nudziły go. W domu kultury ogłosili, że będą lekcje gry na gitarze. Prowadził je ich wujek. Zapisał się. Jego siostra również. Grywali na zmianę. Agacie gitara przypadła do gustu. Tak bardzo chciała się nauczyć grać jak bracia… Ćwiczyła i ćwiczyła. Nie zważała na rany na palcach (jej gitara była staruteńka, twarda i okropnie raniła palce). Nie zważała na to. Gdy robiły się pęcherze (a robiły się codziennie), przebijała je, smarowała kremem i grała dalej.
Tomek też próbował. Ale był jeden malutki szczegół. Jeden z jego palców był zakrzywiony. Mimo, że gitara mu się podobała, nie był w stanie złapać barowych chwytów. Siostra, to będzie twój instrument. Mój głupi palec nie złapie tych chwytów. Szukał dalej tego swojego… Z pomocą przyszedł wujek – najmłodszy brat taty. Grał na gitarze basowej. Tomek uwielbiał się przyglądać jak gra. To była gitara i nie miała chwytów barowych.
- Wujek nauczysz mnie grać? Zapytał kiedyś.
- Dobra Tomek, ale musisz najpierw nauczyć się gryfu.
Zrobił to szybko. Wszystkie gamy, fisy, gisy i asy złapał w mig. Nie bardzo wiedział co to takiego jest, ale szybko poznał dźwięk dziwnie brzmiących funkcji. Zaczął uczyć się pierwszych rytmów. Jego paluchy pokochały grubsze struny. Ciało czuło duszę instrumentu. Okazało się, że to jest to. Wybłagał rodziców o gitarę basową. I tak rodzinny zespół rósł w siłę.
            Kuzyn Piotrek uwielbiał grywać na pokrywkach i garnkach. Jego mama – siostra taty też miała rodzinny talent. Grywała na harmonijce ustnej. Więc czuła bakcylka. Nieco się denerwowała, jak syn obijał jej skrupulatnie wszystkie garnki. Grywał łyżkami. Ale co tam, dla muzyki trzeba i kilka naczyń poświęcić.
I rozwijało się nowe pokolenie – następstwo swoich rodziców, niczym kwiaty na wiosnę.
Najlepsze były rodzinne wesela. Wtedy płynęła ta piękna muzyka. Rodzice tańczyli, śpiewali, a oni na przerwach bawili się w ganianego. Ale jak orkiestra zaczynała grać siadali całą bandą, rządem na scenie, słuchali i wymachiwali nogami. Znane melodie tak ryły się w pamięć. A serca mówiły – to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Żadna zabawa w chowanego czy berka nie była lepsza od rodzimych szlagierów.
Jak byli w szkole podstawowej postanowili założyć własny zespół. Tato miał dwa stare mikrofony, starą kolumnę – Eltona trzydziestkę (na cztery wejścia), saksofon, akordeon i organy żaczki. To był niezły początek. Tomek otrzymał pierwszą w swoim życiu gitarę basową. Była ogromna. On drobniutki, szczuplutki, ona wielka, zakrywała go całego. Dostał też pierwszy wzmacniacz – lampowy. Ciężki tak, że by go przestawić, potrzebował pomocy dorosłych.
Kuzyn Piotrek zaczął grać na perkusji. Jego rodzice, jak już stracili wszystkie garnki i łyżki postanowili zainwestować w pierwszą małą i jakże kolorową perkusję dla syna.
Znaleźli też dalekiego kuzyna. Próbował grywać na saksofonie, ćwiczył (w łazience, bo jego rodziców do szału doprowadzały pierwsze dźwięki tego instrumentu w wykonaniu ich syna). Więc tato – nestor rodu muzykantów, wyczuwając talent rosnącego, małego następcy - saksofonisty, udostępnił mu na początek swój instrument. Tak bardzo się cieszył, że jest ktoś, kto tak jak on kocha saksofon.
Kamil pozostał przy żaczkach i akordeonie. Jego palce biegały po klawiszach jak szalone. Żadna melodia, nawet najtrudniejsza, nie była w stanie zniechęcić go do nauki.
Ćwiczyli całymi dniami. Najwięcej w niedziele. Wtedy spotykali się po obiedzie i brzdąkali do wieczora. Mieszkali wtedy w małej miejscowości. Szkół muzycznych nie było. Żadne z nich nie znało ani jednej nutki. Grali ze słuchu. Uczyli się sami, słuchając piosenek z odtwarzanych z kaset magnetofonowych. Szukali akordów i tworzyli swoje własne aranżacje. Pierwszy występ mieli na basenie, na festynie. Umieli wtedy zagrać wspólnie aż cztery piosenki.
Po kilku miesiącach dołączyła do nich Agata, ze swoim pudłem. Zazdrościła braciom ogromnie. Też bardzo chciała grać. Rodzice się i nad nią ulitowali i zakupili starą, czeską, czarną gitarę.
I tak ćwiczyli. Piosenka po piosence, akord po akordzie, stawali się coraz lepsi w tym co robili.
Ich znajomi uwielbiali słuchać jak grają. Gdy była próba schodzili się tłumnie do ich domu. Rodzinka również. Śmiechu było co niemiara. Każdy wspierał ich jak mógł. Byli w końcu nowym pokoleniem chałturników. Gdy byli w szóstej klasie (Kamil w trzeciej) dostali pierwszą propozycję poważnej imprezy. Najpierw dożynki w sąsiedztwie. Tato i wujkowie przyszli z odsieczą za pierwszym razem. Wzmocnili szeregi orkiestry wozowej. Potem już poszło. Impreza trwała trzy dni. Była przednia, a oni przekonali się, że są już gotowi do samodzielnego prowadzenia imprez. Następne było wesele sąsiada. Jak oni się wtedy denerwowali… Tato wspierał ich przygotowania. Kamil był wówczas jeszcze tak mały, że nie było go widać zza klawiszy. Ale mieli wielką pasję. Muzyka dodawała im skrzydeł. Jak zaczęli grać, cały stres minął. Podołali. Goście weselni bili im brawo. I tak zaczęli grywać po weselach… Z czasem zdobyli renomę. Grywali w każdy weekend. Zarobili na nowy sprzęt. To dało nowy wydźwięk ich piosenkom.
Jak łapali za instrumenty, cały świat mógł przestać istnieć. Emocje wylewały się wraz z dźwiękami w cudowny, jakiś niezwykle czarujący sposób. Liczyła się tylko ich pasja i muzyka… Miłość do wygrywanych melodii potrafiła czynić cuda. Każde zmartwienie odchodziło wtedy w niepamięć, a życie wydawało się prostsze, nabierało nowych barw.
Dziecięce marzenia przerodziły się w dorosłość. Grywają nadal. Pasja nie minęła. Każdy z nich poszedł w swoją stronę, ale instrumenty pozostały. Każdy w swoim nowym zespole, z innymi ludźmi, ale z tym samym zapałem. Dziecięce marzenia pozostały w ich sercach, a ich dusze i ciała do dziś wygrywają stare, niezapomniane melodie, rozweselając każdy, nawet najbardziej ponury dzień…

Dziękuję moim kochanym znajomym chałturnikom, za miłość do muzyki, która rozbudziła we mnie pasję życia i dała siłę do pokonywania codziennych trudności.
Pozdrawiam moje kochane spokrewnione zespoły: Metrum, Tulipan, Gamma i Reflex, których nagrań słucham zawsze, jak tylko potrzebuję naładować swoje wewnętrzne akumulatory.

Przekazujcie proszę swój talent dalej, kolejnemu, rosnącemu jak na drożdżach młodemu pokoleniu, by i ono mogło czerpać kiedyś z muzyki taką radość jak my…

2 komentarze: