poniedziałek, 26 października 2015

Gdy choroba próbuje zapanować nad uczuciami i umysłem.

fot. Ewa Kawalec


„Choroba ciała może być niczym więcej jak tylko symptomem dolegliwości psychicznej, która dotknęła nas w przeszłości.”

Nathaniel Hawthorne

Plany Marcina były wielkie. Chciał osiągnąć w życiu sukces. Robić wielkie rzeczy. Mieć kochającą osobę u boku. Tak bardzo tego pragnął. Swoje działanie koncentrował na dążeniu do rozwoju. Ta droga była długa, tajemnicza i jakże zakręcona. Z wieloma kolczastymi krzakami wyrastającymi, nie wiedzieć czemu, pośrodku obranej ścieżki. Ale dusza artystyczna nigdy nie dawała za wygraną. Pasja przyciągała pasję a dobra energia – dobrą energię. Kolczaste krzaki, nie miały szans. Przynajmniej na początku tej krętej drogi. Pojawiały się ciągle nowe wyzwania. Dawno poznani, ciekawi ludzie zaczynali się jakimś dziwnym trafem odnajdywać. To znaczy oni odnajdywali Marcina. I to jakby wszyscy na raz. Jakby jakaś niewidzialna siła pchała ich do niego i nie pozwalała mu uciec.
Czasami tak bardzo chciał uciekać. Miał to we krwi, tak wiele lat. Krew z wirusem ucieczki, przetoczyło mu kilka lat temu życie, a właściwie problemy, których ciągle doświadczał. Tyle lat szukał szczęścia. Ale tak naprawdę, bał się oswojenia, jak diabeł święconej wody. Nie zdawał sobie jednak z tego sprawy. Wszystko działo się tak szybko. Uważał, że funkcjonuje tak, jak każdy. Wszystkie swoje działania dokładnie planował. Zanim zaczynał coś robić, najpierw punkt po punkcie analizował wszystkie za i przeciw.
- Normalne planowanie. Tak robią wszyscy, którzy chcą w życiu coś osiągnąć. Myślał wtedy.
A przecież on tak wiele już przeszedł. Okropna choroba, którą nosił w sobie, ucichła na moment. To dodało mu siły i chęci do dalszej walki. Znajomi i przyjaciele tak bardzo go wspierali. Ale tak naprawdę nikomu z nich nie przyznał się, co tak naprawdę w nim siedzi. Uśmiechał się i zarażał dobrą energią. Żadnemu z jego przyjaciół nawet do głowy nie przyszło, że od wielu lat prowadził samotną walkę. Walkę ze swoim wnętrzem, ze wspomnieniami z dzieciństwa, walkę z chorobą i z własnym, ukrytym, niepewnym siebie, ja.
Na zewnątrz zawsze pogodny, opanowany, pewny siebie, a w środku, malutki, zakrzyczany chłopiec który tak naprawdę sam nie wiedział, czego chce. Dwoistość umysłu i duszy. Szczęście i nieszczęście, pogoda ducha i ciemności smutku, przeplatały się jak wściekłe na każdym kroku. W jego twórczości również.
Szczęście i pogoda przyciągały dobre zdarzenia. Poznał swoją drugą połowę, która walczyła o niego jak jakiś wielki lew, przez kilka miesięcy. Osobistość, która go adorowała i postanowiła, że zdobędzie go na własność za wszelką cenę. To była osobowość nie lubiąca porażek. Każde działanie kończyło się dla niej sukcesem, więc i miłość musiała w końcu posłuchać. Serce Marcina również nie miało wyjścia. Wielka presja, wielkiej miłości i wielkiej chęci sukcesu. Marcin w końcu się zakochał. To był wymarzony związek, życie jak w bajce, usłane płatkami róż. Ciepłych, mile gilgoczących po skórze, aksamitnych w swej płatkowej piękności i kruchości za razem.
Pojawiła się Danielle. Piękna dziewczyna. Dawna znajoma z czasów studiów. Obrotna niesamowicie. Znała Marcina od lat. Jego determinację i jego artystyczną duszę. A wtedy potrzebowała takich wspieraczy jej działań. Marcin był wspaniałą partią. Zawsze chętny do pracy, zawsze kreatywny, zawsze oddany projektom, które realizował i zawsze ten jedyny i niepowtarzalny. Zaproponowała mu współpracę. On cieszył się bardzo. Poszukiwał możliwości tworzenia. Pasjonowała go fotografia, pasjonowało go kręcenie filmów. Ogólnie rzecz biorąc niezwykle pociągały go, wszystkie działania, które wiązały się z chwytaniem chwili przez obiektyw.
Na jego drodze stanęła też Diana. Uwielbiała zmiany. Na co dzień, zwykła i szczera dziewczyna, w obiektywie – kobieta kot lub wamp. Potrafiła odnaleźć się w każdej roli. Chwile, chwytane z jej udziałem, obiektywem Marcina, były jedyne w swoim rodzaju i niepowtarzalne. Obiektyw ją kochał.
Przychodziły i odchodziły znane osobistości. Dyrektor wielkiej organizacji charytatywnej, bankowcy, managerowie i wiele, wiele innych wielkich ludzi
Sukces deptał Marcinowi po piętach, milutko smerząc go po skórze.
- Kiedyś będę sławny. Będę tworzył. Nigdy się nie poddam. Powtarzał sobie codziennie.
Ale jego choroba, mimo uśpienia była jak ogromna, tykająca bomba. Wizja remisji wisiała nad nim jak wielki, żelazny, ciężki topór. Presja otoczenia i presja samotnej (jak sobie to założył przed laty) walki nie dawała mu normalnie funkcjonować.
- To wszystko jest takie piękne, że nie może być prawdziwe. Jest mi za dobrze. A na tych wszystkich ludzi wokoło ja nie do końca zasługuję. Wdzierało się do jego myślenia.
O sobie wewnętrznie nigdy nie miał dobrego zdania. Do czego nigdy, nikomu się nie przyznał i nie przyzna się, nawet jakby go kroili i solili rany.
Widział piękno u innych, wszystkim naokoło pomagał, nie szczędząc ani sił, ani czasu, ani energii. Ale nie umiał pomóc samemu sobie. Wmawiał sobie jednak, że jest w stanie to zrobić. Że właśnie sobie pomaga najlepiej jak może. Że jest pewien, że jego skrzętnie i dokładnie analizowane pomysły na życie, są tymi najwłaściwszymi. Wspierał się, tworząc plany, zabezpieczając sobie tyły, żyjąc z uśmiechem na ustach każdego dnia. Uśmiechem na ustach, który nie zawsze był uśmiechem jego duszy. Twarz się śmiała, ciało było otwarte, a cześć serca krwawiła. Krwawiła bardzo.
- Nie zasługuję na miłość. Moja kochana druga połowa powinna mieć lepszego partnera. Ja nie dorastam nawet do pięt innym wspaniałym ludziom. Ja nie jestem dzieckiem sukcesu i nikomu nie mogę stanąć na drodze kariery. Moja choroba kiedyś może się ujawnić, a przecież nie pozwolę na to, żeby ktoś poświęcił swoje życie dla mnie, żeby się o mnie martwił i tym samym unicestwiał samego siebie. Dla mnie się nie poświęca! To nie jest możliwe. Ja jestem sam dla siebie i moje problemy są tylko moimi problemami. Nikt pomóc mi nie może.
I uciekał. Uciekał przed oswojeniem, przed bliskością, przed bliższymi relacjami, przed miłością. Kochał, ale bał się stałości, bał się związku, bał się, by nie powtórzyć schematu, tak mu znanego z dzieciństwa. Wspomnienia wracały jak bumerang. I wtedy przychodziły nieszczęścia i ciemności smutku. Wewnątrz tracił całą wiarę w siebie. Pamiętał oskarżenia o kradzież, ciągłe awantury pijanego i agresywnego ojca, rzucania za nim butelkami po wódce i obojętność matki, która bała się cokolwiek z tym zrobić, obwiniając cały świat za swoje nieszczęście. Od małego tak naprawdę nie mógł nikomu zaufać. Był najmłodszy, więc w domu pełnił rolę maskotki. Nie wierz, nie czuj, nie ufaj. Śmiej się i obracaj wszystko w żart – tak jest bezpieczniej. W razie zagrożenia uciekaj. W razie, jak ktoś będzie ci wmawiał, że cię kocha – uciekaj, w razie jak ktoś będzie cię zmuszał do okazywania prawdziwych uczuć – uciekaj. Ale uciekaj z głową. Tak, żeby nikt się nie zorientował, że właśnie kolejny raz dajesz nogę. Dwoistość duszy szalała jak wściekła. Artyzm bujał emocje, pobudzał empatię, dawał poczucie szaloności i niepowtarzalności życia, pokazywał piękno dna codziennego. Wspomnienia zaś, wspomnienia z dzieciństwa potęgowały strach i prowokowały do dawania dyla od prawdziwego ja.
I tak podwójność wszystkiego, dwa końce kija, dwie strony medalu, wdzierały się w jego życie. Wspaniały związek był dla niego za wielkim wezwaniem. Piękno uczuć w zderzeniu z jego przeszłością wydawało się na dłuższą metę tragiczne i fałszywe w swych założeniach. To nie może się udać – wrzeszczała jego rozdarta, zagubiona dusza. Śmiej się, rozwijaj, brnij do przodu i wystrzegaj się jak ognia spełnienia w miłości stałych związków. Oswojenie musi boleć. Ten ból wrył mu się w pamięć i duszę w dzieciństwie.
Żeby zagłuszyć prawdziwe powody działania, przywoływał wspomnienia choroby. To była niezła wymówka. Wewnętrznie idealna. Był usprawiedliwiony na całej linii. Szlachetne działanie i tyle. Nie żadna ucieczka.
- Ja już dawno nie uciekam. Jestem silny. Tylko po prostu nie pozwolę, żeby ktoś, tak mi bliski, zajmował się mną, jak przyjdzie mój kres. Nie potrafię zagwarantować nikomu, że wyzdrowieję. Nikt nie może mi pomóc. Ja się do związków nie nadaję. Ja muszę być sam. Muszę się rozwijać i dążyć do doskonałości, ale w samotni, w ciemnym tunelu życia. Z ludźmi wokół i światełkiem słońca, ale wewnętrznie sam. Tak postanowiłem i zdania nie zmienię.
Na szczęście, nie wziął pod uwagę potęgi miłości. Miłości, która ma inne niż on spojrzenie na rzeczywistość. Miłości silnej, która wszystko przetrzyma i wszystko zwycięża, miłości, która walczy o swojego ukochanego rycerza jak wielki zwierz, nie zważając na żadne konsekwencje. Miłości, która w końcu zmusiła go do odkrycia prawdziwych przesłanek jego ciągłej ucieczki.
I dzięki tej miłości, przed którą tak rozpaczliwie uciekał, odnalazł spokój i pogodę ducha. Nie tylko na zewnątrz, ale i w środku. A wspomnienia z dzieciństwa, które tak naprawdę dręczyły go od środka i trawiły jego duszę jak piekielny płomień, które tak naprawdę były powodem jego wewnętrznego rozdarcia, które dodatkowo wspierały jego chorobę, odeszły w końcu w zapomnienie. Stał się wolny. Po raz pierwszy od wielu lat wolny…, wolny jak ptak. W końcu szczerze, wewnętrznie i zewnętrznie szczęśliwy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz