fot. Ewa Kawalec |
Nathaniel Hawthorne
Plany Marcina
były wielkie. Chciał osiągnąć w życiu sukces. Robić wielkie rzeczy. Mieć
kochającą osobę u boku. Tak bardzo tego pragnął. Swoje działanie koncentrował
na dążeniu do rozwoju. Ta droga była długa, tajemnicza i jakże zakręcona. Z
wieloma kolczastymi krzakami wyrastającymi, nie wiedzieć czemu, pośrodku
obranej ścieżki. Ale dusza artystyczna nigdy nie dawała za wygraną. Pasja
przyciągała pasję a dobra energia – dobrą energię. Kolczaste krzaki, nie miały
szans. Przynajmniej na początku tej krętej drogi. Pojawiały się ciągle nowe
wyzwania. Dawno poznani, ciekawi ludzie zaczynali się jakimś dziwnym trafem odnajdywać.
To znaczy oni odnajdywali Marcina. I to jakby wszyscy na raz. Jakby jakaś
niewidzialna siła pchała ich do niego i nie pozwalała mu uciec.
Czasami tak
bardzo chciał uciekać. Miał to we krwi, tak wiele lat. Krew z wirusem ucieczki,
przetoczyło mu kilka lat temu życie, a właściwie problemy, których ciągle
doświadczał. Tyle lat szukał szczęścia. Ale tak naprawdę, bał się oswojenia,
jak diabeł święconej wody. Nie zdawał sobie jednak z tego sprawy. Wszystko
działo się tak szybko. Uważał, że funkcjonuje tak, jak każdy. Wszystkie swoje
działania dokładnie planował. Zanim zaczynał coś robić, najpierw punkt po
punkcie analizował wszystkie za i przeciw.
- Normalne planowanie. Tak robią
wszyscy, którzy chcą w życiu coś osiągnąć. Myślał wtedy.
A przecież on tak wiele już
przeszedł. Okropna choroba, którą nosił w sobie, ucichła na moment. To dodało
mu siły i chęci do dalszej walki. Znajomi i przyjaciele tak bardzo go
wspierali. Ale tak naprawdę nikomu z nich nie przyznał się, co tak naprawdę w
nim siedzi. Uśmiechał się i zarażał dobrą energią. Żadnemu z jego przyjaciół
nawet do głowy nie przyszło, że od wielu lat prowadził samotną walkę. Walkę ze
swoim wnętrzem, ze wspomnieniami z dzieciństwa, walkę z chorobą i z własnym,
ukrytym, niepewnym siebie, ja.
Na zewnątrz zawsze pogodny,
opanowany, pewny siebie, a w środku, malutki, zakrzyczany chłopiec który tak
naprawdę sam nie wiedział, czego chce. Dwoistość umysłu i duszy. Szczęście i
nieszczęście, pogoda ducha i ciemności smutku, przeplatały się jak wściekłe na
każdym kroku. W jego twórczości również.
Szczęście i pogoda przyciągały
dobre zdarzenia. Poznał swoją drugą połowę, która walczyła o niego jak jakiś
wielki lew, przez kilka miesięcy. Osobistość, która go adorowała i postanowiła,
że zdobędzie go na własność za wszelką cenę. To była osobowość nie lubiąca
porażek. Każde działanie kończyło się dla niej sukcesem, więc i miłość musiała
w końcu posłuchać. Serce Marcina również nie miało wyjścia. Wielka presja,
wielkiej miłości i wielkiej chęci sukcesu. Marcin w końcu się zakochał. To był
wymarzony związek, życie jak w bajce, usłane płatkami róż. Ciepłych, mile
gilgoczących po skórze, aksamitnych w swej płatkowej piękności i kruchości za
razem.
Pojawiła się Danielle. Piękna
dziewczyna. Dawna znajoma z czasów studiów. Obrotna niesamowicie. Znała Marcina
od lat. Jego determinację i jego artystyczną duszę. A wtedy potrzebowała takich
wspieraczy jej działań. Marcin był wspaniałą partią. Zawsze chętny do pracy,
zawsze kreatywny, zawsze oddany projektom, które realizował i zawsze ten jedyny
i niepowtarzalny. Zaproponowała mu współpracę. On cieszył się bardzo.
Poszukiwał możliwości tworzenia. Pasjonowała go fotografia, pasjonowało go
kręcenie filmów. Ogólnie rzecz biorąc niezwykle pociągały go, wszystkie
działania, które wiązały się z chwytaniem chwili przez obiektyw.
Na jego drodze stanęła też Diana.
Uwielbiała zmiany. Na co dzień, zwykła i szczera dziewczyna, w obiektywie –
kobieta kot lub wamp. Potrafiła odnaleźć się w każdej roli. Chwile, chwytane z
jej udziałem, obiektywem Marcina, były jedyne w swoim rodzaju i niepowtarzalne.
Obiektyw ją kochał.
Przychodziły i odchodziły znane
osobistości. Dyrektor wielkiej organizacji charytatywnej, bankowcy, managerowie
i wiele, wiele innych wielkich ludzi
Sukces deptał Marcinowi po
piętach, milutko smerząc go po skórze.
- Kiedyś będę sławny. Będę
tworzył. Nigdy się nie poddam. Powtarzał sobie codziennie.
Ale jego
choroba, mimo uśpienia była jak ogromna, tykająca bomba. Wizja remisji wisiała
nad nim jak wielki, żelazny, ciężki topór. Presja otoczenia i presja samotnej (jak
sobie to założył przed laty) walki nie dawała mu normalnie funkcjonować.
- To wszystko jest takie piękne,
że nie może być prawdziwe. Jest mi za dobrze. A na tych wszystkich ludzi wokoło
ja nie do końca zasługuję. Wdzierało się do jego myślenia.
O sobie
wewnętrznie nigdy nie miał dobrego zdania. Do czego nigdy, nikomu się nie
przyznał i nie przyzna się, nawet jakby go kroili i solili rany.
Widział piękno u innych,
wszystkim naokoło pomagał, nie szczędząc ani sił, ani czasu, ani energii. Ale
nie umiał pomóc samemu sobie. Wmawiał sobie jednak, że jest w stanie to zrobić.
Że właśnie sobie pomaga najlepiej jak może. Że jest pewien, że jego skrzętnie i
dokładnie analizowane pomysły na życie, są tymi najwłaściwszymi. Wspierał się,
tworząc plany, zabezpieczając sobie tyły, żyjąc z uśmiechem na ustach każdego
dnia. Uśmiechem na ustach, który nie zawsze był uśmiechem jego duszy. Twarz się
śmiała, ciało było otwarte, a cześć serca krwawiła. Krwawiła bardzo.
- Nie zasługuję na miłość. Moja
kochana druga połowa powinna mieć lepszego partnera. Ja nie dorastam nawet do
pięt innym wspaniałym ludziom. Ja nie jestem dzieckiem sukcesu i nikomu nie
mogę stanąć na drodze kariery. Moja choroba kiedyś może się ujawnić, a przecież
nie pozwolę na to, żeby ktoś poświęcił swoje życie dla mnie, żeby się o mnie
martwił i tym samym unicestwiał samego siebie. Dla mnie się nie poświęca! To
nie jest możliwe. Ja jestem sam dla siebie i moje problemy są tylko moimi
problemami. Nikt pomóc mi nie może.
I uciekał. Uciekał przed
oswojeniem, przed bliskością, przed bliższymi relacjami, przed miłością.
Kochał, ale bał się stałości, bał się związku, bał się, by nie powtórzyć
schematu, tak mu znanego z dzieciństwa. Wspomnienia wracały jak bumerang. I
wtedy przychodziły nieszczęścia i ciemności smutku. Wewnątrz tracił całą wiarę
w siebie. Pamiętał oskarżenia o kradzież, ciągłe awantury pijanego i
agresywnego ojca, rzucania za nim butelkami po wódce i obojętność matki, która
bała się cokolwiek z tym zrobić, obwiniając cały świat za swoje nieszczęście.
Od małego tak naprawdę nie mógł nikomu zaufać. Był najmłodszy, więc w domu
pełnił rolę maskotki. Nie wierz, nie czuj, nie ufaj. Śmiej się i obracaj
wszystko w żart – tak jest bezpieczniej. W razie zagrożenia uciekaj. W razie,
jak ktoś będzie ci wmawiał, że cię kocha – uciekaj, w razie jak ktoś będzie cię
zmuszał do okazywania prawdziwych uczuć – uciekaj. Ale uciekaj z głową. Tak, żeby
nikt się nie zorientował, że właśnie kolejny raz dajesz nogę. Dwoistość duszy
szalała jak wściekła. Artyzm bujał emocje, pobudzał empatię, dawał poczucie
szaloności i niepowtarzalności życia, pokazywał piękno dna codziennego.
Wspomnienia zaś, wspomnienia z dzieciństwa potęgowały strach i prowokowały do
dawania dyla od prawdziwego ja.
I tak podwójność
wszystkiego, dwa końce kija, dwie strony medalu, wdzierały się w jego życie. Wspaniały
związek był dla niego za wielkim wezwaniem. Piękno uczuć w zderzeniu z jego
przeszłością wydawało się na dłuższą metę tragiczne i fałszywe w swych założeniach.
To nie może się udać – wrzeszczała jego rozdarta, zagubiona dusza. Śmiej się,
rozwijaj, brnij do przodu i wystrzegaj się jak ognia spełnienia w miłości
stałych związków. Oswojenie musi boleć. Ten ból wrył mu się w pamięć i duszę w
dzieciństwie.
Żeby zagłuszyć
prawdziwe powody działania, przywoływał wspomnienia choroby. To była niezła
wymówka. Wewnętrznie idealna. Był usprawiedliwiony na całej linii. Szlachetne
działanie i tyle. Nie żadna ucieczka.
- Ja już dawno nie uciekam.
Jestem silny. Tylko po prostu nie pozwolę, żeby ktoś, tak mi bliski, zajmował
się mną, jak przyjdzie mój kres. Nie potrafię zagwarantować nikomu, że
wyzdrowieję. Nikt nie może mi pomóc. Ja się do związków nie nadaję. Ja muszę
być sam. Muszę się rozwijać i dążyć do doskonałości, ale w samotni, w ciemnym
tunelu życia. Z ludźmi wokół i światełkiem słońca, ale wewnętrznie sam. Tak
postanowiłem i zdania nie zmienię.
Na szczęście,
nie wziął pod uwagę potęgi miłości. Miłości, która ma inne niż on spojrzenie na
rzeczywistość. Miłości silnej, która wszystko przetrzyma i wszystko zwycięża,
miłości, która walczy o swojego ukochanego rycerza jak wielki zwierz, nie
zważając na żadne konsekwencje. Miłości, która w końcu zmusiła go do odkrycia
prawdziwych przesłanek jego ciągłej ucieczki.
I dzięki tej
miłości, przed którą tak rozpaczliwie uciekał, odnalazł spokój i pogodę ducha.
Nie tylko na zewnątrz, ale i w środku. A wspomnienia z dzieciństwa, które tak
naprawdę dręczyły go od środka i trawiły jego duszę jak piekielny płomień,
które tak naprawdę były powodem jego wewnętrznego rozdarcia, które dodatkowo wspierały
jego chorobę, odeszły w końcu w zapomnienie. Stał się wolny. Po raz pierwszy od
wielu lat wolny…, wolny jak ptak. W końcu szczerze, wewnętrznie i zewnętrznie
szczęśliwy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz