![]() |
fot. Dariusz Filipek |
„Muzyka
uspokaja umysł, ułatwia wzlot myśli, a gdy trzeba, pobudza do walki.”
Agrippa von Nettesheim
Od
zawsze byli bandą łobuzów. Było ich całe stado (trójka rodzeństwa i paka
znajomych). Głównie chłopaków. Agata była rodzynkiem Dwóch braci sprawiało, że
koleżanek nie miała, za to kolegów całe mnóstwo.
Ich dom zawsze
tętnił muzyką… Rodzinne. Tato kiedyś ze swoja rodzinką chałturzył. Przelazło na
dzieci… Zawsze muzyka otwierała im umysły. Tata był wodzem rodu. Od maleńkiego
uczył ich tej miłości do piękna dźwięków. Sam grał. Był samoukiem. Akordeon,
saksofon, klawisze… Najpierw grywał po weselach, potem samotnie w domu. Tęsknił
za zespołem. W grupie muzyka brzmiała o wiele lepiej. Zgrywające się
instrumenty dawały siłę do sprostania codzienności. Miał dzieci. Trzeba było
wlać w nich pasję. Agata była najstarsza- baba, ona na pewno nie zrozumie,
zresztą ciągle siedziała w książkach. Przecież po weselach grywają chłopaki. Odpuścił
jej i wziął się za szkolenie jej braci. Tomek był zawsze ułożony, dokładny ambitny
i skryty, Kamil od małego roztrzepany, pełen werwy, śmiejący. Wszystko robił po
swojemu i po najmniejszej linii oporu. Pierwszy na lekcje trafił Tomek. Tato z
całkowitą pieczołowitością doskonalił jego umiejętności. Sam najbardziej lubił
saksofon, więc w spadku dla syna zostały klawisze. Wygrywali ludowiznę. Tato ją
kochał. Płynie rzeka od strumyka… Spotkałem ciebie pierwszy raz… Zagraj mi
piękny cyganie… płynęły codziennie w świat. Oni grywali, a Kamil siedział w
kącie i słuchał. Tomek nie przepadał za klawiszami. Złapał bakcyla, ale jakoś
nie czuł przymusu poznawania tajników tego instrumentu. Jak tylko wstawał od
organ, czteroletni wtedy Kamil zakradał się do instrumentu. „Wlazł kotek na
płotek i mruga…” I tak się zaczęło. Tatowa ludowizna wpadała mu w ucho bardzo
szybko. Powoli zaczął wystukiwać dźwięki ulubionych melodii ojca…
- Kamilku ty grasz? Zapytał
kiedyś zdziwiony sąsiad.
- Tak panie Szypień!
- A zagrałbyś na harmonii?
- Nooo ….
- To ja mam taką małą dla ciebie.
Jak przez dwa tygodnie nauczysz się na niej grać jakąś piosenkę, to ci ją dam.
- Dobrze panie Szypień.
W zabrał malutki akordeon na
próbę. Ćwiczył całe dwa dni. Tato czuwał nad poprawnością wystukiwanych dźwięków.
- Panie Szypień, krzyknął na
sąsiada po dwóch dniach, biegnąc z akordeonem w jego stronę…
- Panie Szypień, ja już umiem
cztery!!! I zaczął grać…
Sąsiad stanął jak wryty. On ma
cztery lata – pomyślał… niesamowite.
- No tak Kamil. Pięknie grasz. Słowo
się rzekło. Akordeon jest twój.
I tak mały Kamilek otrzymał swój
pierwszy w życiu instrument. W końcu mógł dołączyć do prób muzycznych swojego
starszego brata i taty….
Był zawsze najmniejszy. Jak
grywali na imprezach rodzinnych – stawiali go na krześle, bo z pod stołu
wystawał tylko czubek jego głowy i kawałek akordeonu.
Jak on kochał grać. Kochał
muzykę. Kochał jak go podziwiano. Tak powstał ich pierwszy mini zespół…
Rośli… i ich muzyczne zapędy
razem z nimi. Tomek zrezygnował z klawiszy. Nudziły go. W domu kultury
ogłosili, że będą lekcje gry na gitarze. Prowadził je ich wujek. Zapisał się.
Jego siostra również. Grywali na zmianę. Agacie gitara przypadła do gustu. Tak
bardzo chciała się nauczyć grać jak bracia… Ćwiczyła i ćwiczyła. Nie zważała na
rany na palcach (jej gitara była staruteńka, twarda i okropnie raniła palce). Nie
zważała na to. Gdy robiły się pęcherze (a robiły się codziennie), przebijała
je, smarowała kremem i grała dalej.
Tomek też próbował. Ale był jeden
malutki szczegół. Jeden z jego palców był zakrzywiony. Mimo, że gitara mu się
podobała, nie był w stanie złapać barowych chwytów. Siostra, to będzie twój
instrument. Mój głupi palec nie złapie tych chwytów. Szukał dalej tego swojego…
Z pomocą przyszedł wujek – najmłodszy brat taty. Grał na gitarze basowej. Tomek
uwielbiał się przyglądać jak gra. To była gitara i nie miała chwytów barowych.
- Wujek nauczysz mnie grać?
Zapytał kiedyś.
- Dobra Tomek, ale musisz
najpierw nauczyć się gryfu.
Zrobił to szybko. Wszystkie gamy,
fisy, gisy i asy złapał w mig. Nie bardzo wiedział co to takiego jest, ale
szybko poznał dźwięk dziwnie brzmiących funkcji. Zaczął uczyć się pierwszych
rytmów. Jego paluchy pokochały grubsze struny. Ciało czuło duszę instrumentu. Okazało
się, że to jest to. Wybłagał rodziców o gitarę basową. I tak rodzinny zespół
rósł w siłę.
Kuzyn
Piotrek uwielbiał grywać na pokrywkach i garnkach. Jego mama – siostra taty
też miała rodzinny talent. Grywała na harmonijce ustnej. Więc czuła bakcylka.
Nieco się denerwowała, jak syn obijał jej skrupulatnie wszystkie garnki. Grywał
łyżkami. Ale co tam, dla muzyki trzeba i kilka naczyń poświęcić.
I rozwijało się nowe pokolenie –
następstwo swoich rodziców, niczym kwiaty na wiosnę.
Najlepsze były
rodzinne wesela. Wtedy płynęła ta piękna muzyka. Rodzice tańczyli, śpiewali, a
oni na przerwach bawili się w ganianego. Ale jak orkiestra zaczynała grać
siadali całą bandą, rządem na scenie, słuchali i wymachiwali nogami. Znane
melodie tak ryły się w pamięć. A serca mówiły – to jest to, co tygrysy lubią
najbardziej. Żadna zabawa w chowanego czy berka nie była lepsza od rodzimych
szlagierów.
Jak byli w
szkole podstawowej postanowili założyć własny zespół. Tato miał dwa stare
mikrofony, starą kolumnę – Eltona trzydziestkę (na cztery wejścia), saksofon,
akordeon i organy żaczki. To był niezły początek. Tomek otrzymał pierwszą w
swoim życiu gitarę basową. Była ogromna. On drobniutki, szczuplutki, ona
wielka, zakrywała go całego. Dostał też pierwszy wzmacniacz – lampowy. Ciężki
tak, że by go przestawić, potrzebował pomocy dorosłych.
Kuzyn Piotrek
zaczął grać na perkusji. Jego rodzice, jak już stracili wszystkie garnki i
łyżki postanowili zainwestować w pierwszą małą i jakże kolorową perkusję dla
syna.
Znaleźli też
dalekiego kuzyna. Próbował grywać na saksofonie, ćwiczył (w łazience, bo jego
rodziców do szału doprowadzały pierwsze dźwięki tego instrumentu w wykonaniu
ich syna). Więc tato – nestor rodu muzykantów, wyczuwając talent rosnącego,
małego następcy - saksofonisty, udostępnił mu na początek swój instrument. Tak
bardzo się cieszył, że jest ktoś, kto tak jak on kocha saksofon.
Kamil pozostał
przy żaczkach i akordeonie. Jego palce biegały po klawiszach jak szalone. Żadna
melodia, nawet najtrudniejsza, nie była w stanie zniechęcić go do nauki.
Ćwiczyli
całymi dniami. Najwięcej w niedziele. Wtedy spotykali się po obiedzie i
brzdąkali do wieczora. Mieszkali wtedy w małej miejscowości. Szkół muzycznych
nie było. Żadne z nich nie znało ani jednej nutki. Grali ze słuchu. Uczyli się
sami, słuchając piosenek z odtwarzanych z kaset magnetofonowych. Szukali
akordów i tworzyli swoje własne aranżacje. Pierwszy występ mieli na basenie, na
festynie. Umieli wtedy zagrać wspólnie aż cztery piosenki.
Po kilku
miesiącach dołączyła do nich Agata, ze swoim pudłem. Zazdrościła braciom
ogromnie. Też bardzo chciała grać. Rodzice się i nad nią ulitowali i zakupili
starą, czeską, czarną gitarę.
I tak
ćwiczyli. Piosenka po piosence, akord po akordzie, stawali się coraz lepsi w
tym co robili.
Ich znajomi
uwielbiali słuchać jak grają. Gdy była próba schodzili się tłumnie do ich domu.
Rodzinka również. Śmiechu było co niemiara. Każdy wspierał ich jak mógł. Byli w
końcu nowym pokoleniem chałturników. Gdy byli w szóstej klasie (Kamil w trzeciej)
dostali pierwszą propozycję poważnej imprezy. Najpierw dożynki w sąsiedztwie. Tato
i wujkowie przyszli z odsieczą za pierwszym razem. Wzmocnili szeregi orkiestry
wozowej. Potem już poszło. Impreza trwała trzy dni. Była przednia, a oni
przekonali się, że są już gotowi do samodzielnego prowadzenia imprez. Następne
było wesele sąsiada. Jak oni się wtedy denerwowali… Tato wspierał ich
przygotowania. Kamil był wówczas jeszcze tak mały, że nie było go widać zza
klawiszy. Ale mieli wielką pasję. Muzyka dodawała im skrzydeł. Jak zaczęli
grać, cały stres minął. Podołali. Goście weselni bili im brawo. I tak zaczęli
grywać po weselach… Z czasem zdobyli renomę. Grywali w każdy weekend. Zarobili
na nowy sprzęt. To dało nowy wydźwięk ich piosenkom.
Jak łapali za
instrumenty, cały świat mógł przestać istnieć. Emocje wylewały się wraz z
dźwiękami w cudowny, jakiś niezwykle czarujący sposób. Liczyła się tylko ich
pasja i muzyka… Miłość do wygrywanych melodii potrafiła czynić cuda. Każde
zmartwienie odchodziło wtedy w niepamięć, a życie wydawało się prostsze,
nabierało nowych barw.
Dziecięce
marzenia przerodziły się w dorosłość. Grywają nadal. Pasja nie minęła. Każdy z
nich poszedł w swoją stronę, ale instrumenty pozostały. Każdy w swoim nowym
zespole, z innymi ludźmi, ale z tym samym zapałem. Dziecięce marzenia pozostały
w ich sercach, a ich dusze i ciała do dziś wygrywają stare, niezapomniane
melodie, rozweselając każdy, nawet najbardziej ponury dzień…
Dziękuję moim
kochanym znajomym chałturnikom, za miłość do muzyki, która rozbudziła we mnie
pasję życia i dała siłę do pokonywania codziennych trudności.
Pozdrawiam
moje kochane spokrewnione zespoły: Metrum, Tulipan, Gamma i Reflex, których
nagrań słucham zawsze, jak tylko potrzebuję naładować swoje wewnętrzne akumulatory.
Przekazujcie proszę
swój talent dalej, kolejnemu, rosnącemu jak na drożdżach młodemu pokoleniu, by
i ono mogło czerpać kiedyś z muzyki taką radość jak my…
Bardzo fajne, warto dopisać dalszy ciąg było by o mnie .. :)
OdpowiedzUsuńPomyślę o tym. Niezły pomysł :)
OdpowiedzUsuń