sobota, 31 października 2015

I to co kojarzyliśmy wcześniej z nudą może dać wiele możliwości

fot. Ewa Kawalec
Z serii „Czasem nie wiesz, gdzie zawód cię poniesie”

„Sukces nigdy nie jest efektem „słomianego zapału" — tu trzeba przejść przez prawdziwy ogień.”

Madison James

Nazajutrz z duszą na ramieniu Olka ruszyła do pracy. Całą drogę powtarzała sobie ułożony w myślach scenariusz rozmowy z szefem. Zależało jej na szybkim załatwieniu sprawy. Nowa praca na nią czekała…
Rozmowa poszła szybko, bez zbędnych tłumaczeń. Odeszła za porozumieniem stron. Zaczęła się walka z czasem. Miała zaledwie parę chwil na dopełnienie wszystkich formalności. Biegiem musiała załatwić wszystkie potrzebne badania. Bała się wyników. Z jej zdrowiem ostatnio nie było najlepiej. Szwankowało wszystko, co mogło. Ciągle wysiadały nerki, łapała infekcje, walczyła z paskudnym zapaleniem skóry. O dziwo, jak zdała sobie sprawę z tego, że już nie musi stawać ciągle na wysokości zadania i pracować ponad swoje siły, organizm się uspokoił. Zapalenie skóry i problemy z nerkami zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Badania kontrolne były wzorowe. Co może z człowiekiem zrobić stres i skrajne wyczerpanie…
Za kilka dni, rozpoczęła nowe wyzwanie. Ta niezwykła szkoła, gdzie pracuje się do późnych godzin wieczornych… Nowa przygoda z nowymi obowiązkami. No i potwierdziło się powiedzenie – „Babia zawsze ma rację. Gdy babcia nie ma racji, patrz punkt pierwszy.” To właśnie babcia zawsze namawiała ją do pracy w szkole, a Olka przez lata broniła się przed tym rękami i nogami. Szkoła do tej pory zawsze kojarzyła jej się z nudą i rutyną. Taką szkołę zapamiętała z dzieciństwa. Ale ta, do której trafiła nie miała nic wspólnego ani z nudą, ani z rutyną. Okazało się, że wszyscy tam pracują do późna, bo ciągle uczestniczą w jakichś projektach. A Olka projekty kochała. lubiła emocje, adrenalinę, lubiła jak się coś działo. Uwielbiała wkładać serce w to, co robi. Do tego zawsze lubiła pracować z ludźmi, niezależnie od ich wieku. A dzieci mają tyle pozytywnej energii. Są spontaniczne i otwarte, mówią to, co myślą, czego często brakuje dorosłym…
Rozpoczęła pracę na świetlicy. Miała sporą grupę dzieci. Przychodziły nawet te, które tam przebywać nie musiały. Pytały, czy mogą choć chwilę zostać. Ola lubiła te ich uśmiechnięte buźki. Nikomu nie odmawiała. Codziennie wymyślali wspólnie coraz to nowe zabawy. Twórcze myślenie i twórcze działanie to podstawa. Ważne, by od małego dzieciaki się tego uczyły. Im więcej doświadczeń w dzieciństwie, tym lepszy start w dorosłość. Im więcej twórczej pracy, tym lepsze odkrywanie świata. Im więcej różnorodnych działań, tym lepsze poznanie siebie. Odkrywali wspólnie swoje talenty, uczyli się ze sobą współpracować. Bo współpraca między dziećmi nie zawsze układa się idealnie. Mówią to co myślą, a nie każdy chce usłyszeć nagą prawdę bez ogródek, lub przyjmować czyjeś poglądy, które naszymi nie są.
- Kochani należy umieć trafnie dobierać słowa. Nie należy nikogo obrażać. Można powiedzieć wszystko, używając właściwych słów. Pamiętajcie kochani.
Z czasem nauczyli się współpracować. Opracowali wspólne zasady. Tworzyli zgraną grupę. Olka jak zawsze potrzebowała wyzwań. W tym miejscu też ich nie brakowało. Pisała projekty, prowadziła dodatkowe zajęcia, przygotowywała przedstawienia. Jako pierwszy powstał teatr kukiełkowy. Niezła zabawa. Wspaniałe emocje. Dzieciaki też to złapały. Pilnie przygotowywały się do wystąpienia. Wszystkie, niezależnie od wielkości talentów do wystąpień. To było w tym wszystkim najpiękniejsze.
Prowadziła również wykłady dla rodziców. Uwielbiała zawsze mówić do ludzi, pasjonowało ją to, że gdy mówiła, na sali panowała grobowa cisza. Wszyscy słuchali. To było niesamowite.
Powstał projekt dla dzieciaków. Na dofinansowanie zajęć dodatkowych i zakup materiałów do zajęć. Wtedy to poznała tajniki funkcjonowania jednostki budżetowej. Rozliczenia i sprawozdania wyglądały nieco inaczej, niż w poprzedniej firmie. Wszystko musiało odbywać się z udziałem procedur panujących w jednostce samorządowej. I znowu nowe doświadczenie. Człowiek uczy się całe życie.
Wtedy w pracy poznała Grażynę. Wspaniały i ciepły człowiek. Pomagała każdemu w potrzebie. Zaprzyjaźniły się ze sobą bardzo. Grażyna wciągnęła Olkę w pracę na rzecz środowiska. Sama była szalonym społecznikiem. Powstał kolejny projekt dla strażaków.
Oli wtedy było ciężko. Zarobki w nowym miejscu były mniejsze niż w firmie. Trzeba się było dostosować. A do tego w tym właśnie czasie, z mężem walczyli o to, bo być w posiadaniu własnego życiowego zakątka. Olka nie wierzyła, że to się może udać. Jak mąż zaproponował jej poszukiwania domu powiedziała mu, że chyba zwariował, że ich przecież na to nie stać teraz.
Maciek się nie poddawał.
- Ola, co ci szkodzi spróbować? Nic nie tracisz.
- No tak, masz rację.
I znaleźli ogłoszenie, w pobliżu tej tajemniczej, twórczej szkoły. O dziwo, za parę miesięcy byli właścicielami własnego domeczku. Dobra energia przyciąga wielkie rzeczy. Jakby ktoś powiedział Olce kilka miesięcy wcześniej, że będzie posiadaczem własnego lokum wyśmiałaby go. A jednak to się stało.
Własny domek, to skarbonka na pieniążki. Własnymi rękami remontowali ich wspólny zakątek. Grażyna przychodziła im z pomocą. Gdy było ciężko, wspierała ich jak mogła. Była tutejsza. Znała otoczenie. Znała ludzi. Wiedziała, chociażby to, gdzie trzeba załatwiać niezbędne formalności.
A Olka, jak zawsze łapała chwilę. Walczyła o dalszy rozwój, nigdy nie siadała na laurach. Rozpoczęła kolejne studia. Z doradztwa zawodowego, w Krakowie. To było prawdziwe wyzwanie przy sytuacji finansowej Olki i jej męża, tuż po zakupie własnego domeczku. Ale takiej szansy nie można było odpuścić.
- Jakoś może sobie poradzimy…
Maciek zawsze ją wspierał w podejmowaniu wyzwań.
- Ola damy radę. Zawsze marzyłaś o tych studiach. Nie możesz się poddawać.
I zaczęło się mega intensywne życie, bo zjazdy miała co tydzień. Każda sobota wiązała się więc z pobudką o czwartej rano i przed siebie. Szalone podróże do Krakowa. Przyjazd prosto na wykłady, marsz na nocleg, kolejny dzień wykładów i powrót do domu w niedzielę wieczorem. Na wakacjach zajęcia były codziennie. To był męczący, ale jakże wspaniały czas. Tylu nowych wspaniałych ludzi. Cudowne zajęcia, mnóstwo cennej wiedzy. Niesamowite. W Krakowie poznała Filipa. Wspaniałego, przedsiębiorczego młodego człowieka, który walczył o swoje marzenia (historia Filipa została opisana w poście „Wielka moc marzeń”).
Pod koniec wakacji otrzymała telefon z propozycją uzupełnienia etatu w kolejnej szkole. I tak rozpoczęła się kolejna przygoda…

Cdn…

czwartek, 29 października 2015

Ukryty talent

rys. Witold Sypień


„Wiesz co jest największą tragedią tego świata? Ludzie, którzy nigdy nie odkryli, co naprawdę chcą robić i do czego mają zdolności. Synowie, którzy zostają kowalami, bo ich ojcowie byli kowalami. Ludzie, którzy mogliby fantastycznie grać na flecie, ale starzeją się i umierają, nie widząc żadnego instrumentu muzycznego, więc zostają oraczami. Ludzie obdarzeni talentem, którego nigdy nie poznają. A może nawet nie rodzą się w czasie, w którym mogliby go odkryć.”Terry Pratchett



            Wiktor od dziecka był bardzo skromną osobistością. Zawsze w porządku w stosunku do innych, zawsze pomagający i wspierający. Ale tak bardzo zamknięty w sobie. Wychowywał się w małej wioseczce, z babcią przy swym boku, którą kochał, jak nikt inny. Ona też go kochała. Dla swojego ukochanego wnuka, była gotowa zrobić wszystko. Mieszkali w malutkim, drewnianym domeczku, pośrodku owej wioseczki, razem się wspierając.
Babcia była zapalonym rolnikiem. Kochała ziemię i wszystkie polny, które wydawała matka natura. Całe życie ciężko pracowała. Była niesamowicie ciepłym człowiekiem. Oddanym swojej rodzinie i swemu przeznaczeniu. Zawsze wnuczkowi przygotowywała jego ulubione potrawy, a gotowała świetnie. Tak pokazywała swoje uczucia, o których oficjalnie nie wypadało mówić…
Wiktor jej towarzyszył, pomagał w gospodarstwie, wspierał w trudnych chwilach. Tylko przez babcią otwierał swoją duszę, a ona tak była zawsze z niego dumna… Niewiele potrzebowali wtedy do szczęścia. Nie było komputerów, nie było rozwiniętych mediów. Był zaledwie stary telewizor na szafie, w jednej z izb i ogromne gospodarstwo. Ale to wystarczało. Mieli przecież siebie.
Wiktor, od dziecka był przyzwyczajony do ciężkiej pracy. Tak funkcjonowali wszyscy wokół. Wstawanie o świcie, wyjazd w pole, doglądanie plonów, zbiory, przygotowywanie roli do kolejnych zasiewów i tak w koło. Dzień był zaplanowany co do minuty. Ziemia dawała pożywienie. Trzeba ją było szanować. Babcia to zawsze mu wpajała.
Więc nikomu więcej nigdy nie przyznał się do tego, że maluje. Na wiosce malowanie nie było na topie. Ciężka praca, to było to, na czym ludzie wokół się znali. Każdy miał mieć jakieś „normalne” zajęcie, żeby zarabiać na życie. Reszta, zdaniem otoczenia, to były mrzonki.
- Niewiele osób by to zrozumiało. Facet musi być twardy, musi ciężko pracować, musi mieć konkretny fach w ręku. To się liczy. Myślał i chował swoje piękności głęboko do szafy.
Malował od dziecka. Talent odziedziczył po ojcu, który nigdy przed światem nie odkrył swych umiejętności. Wszyscy wokół tylko wiedzieli, że maluje piękne obrazki dla dzieci. Nikt nie przywiązywał wagi do jego potencjału, bo nikt wokół nie miał pojęcia o wielkiej sztuce. Malowanie było zbędnym marnowaniem kartek. A za kredkami kto by tam ganiał. Kredki i ołówki były wtedy dobre dla dzieci w szkole… Zresztą w owych czasach, w sklepach i tak nic nie można było normalnie kupić. Wszystko na kartki albo spod lady.
Janko muzykant przełomu dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. Podobnie, jak jego syn…
            Wiktor dzielnie uczył się zawodu, uprawiał sport. Był na pozór zwyczajnym nastolatkiem, nie wyróżniającym się wśród rówieśników. Zresztą, on nigdy nie lubił być w centrum zainteresowania. Wolał z boku przyglądać się światu. Tak było bezpieczniej. Ludzie czasem bywają dziwni w swoim jestestwie. Lepiej za bardzo nie wchodzić im w drogę.
Od codzienności uciekał w sztukę. Tworzył piękności. Cudne, szybujące orły o tysiącach barw, chusty rezerwistów na każdą porę roku, malunki na płótnach, dopieszczone w każdym calu. Wykonywane za pomocą ołówków, ogólnodostępnych farb i kredek. Kto wówczas tam słyszał o sklepach plastycznych. Sam musiał dochodzić do tego, co i jak maluje, jaką daje kreskę, jaki nacisk należy zastosować, by wyglądało dobrze, jak tworzyć grę cieni, wszelkie odmiany barw. Nikt go tego nigdy nie uczył. To jakoś przychodziło samo, przez ćwiczenia w malowanio- rysowaniu. Kredki dawały super barwy po zamoczeniu w wodzie. Lepiej trzymały się płótna. Płótno, też musiało być specjalnie dobrane. Oczywiście nic profesjonalnego. Wiktor po prostu odkrył, że na jednych materiałach maluje się lepiej niż na innych. Można je było dostać w każdym sklepie z materiałami do szycia. Najprostszy, biały materiał na pościel… Nie było wtedy Internetu, by chociaż poczytać cokolwiek o technikach malowania. W książki na wioskach, też nikt nie inwestował. Po co… Do wszystkiego trzeba było dochodzić samemu. Wewnętrzny głos podszeptywał kreatywne rozwiązania w otaczającym go świecie.
Wiktor zawsze był perfekcjonistą. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, wszystko doskonale rozrysowane, wszystko, oddające jego wnętrze, zawierające w sobie cząsteczki jego pięknej, artystycznej, głęboko skrywanej duszy. Krwawiącej duszy, ukrytego talentu...
Malował martwą naturę, przerysowywał postacie i zwierzęta, które w jakiś sposób go ujęły. Tak uczył się technik. Na zasadzie prób i błędów. Z czasem zaczął tworzyć własne prace. Ale wrodzona nieśmiałość nie pozwalała na to, by komukolwiek to pokazać. Zresztą nigdy tak do końca nie czuł takiej potrzeby. To co robił, robił dla siebie. By odreagować, by pokazać skrywane emocje. Płótno i kartka papieru przyjmowały wszystko. Ale efekt końcowy musiał być zawsze. Każda nieudana, według twórcy praca, lądowała w koszu na śmieci nie oglądając nigdy więcej dziennego światła.
Twórczość rosła więc z młodym człowiekiem, który tak szybko stawał się dorosłym. Im był starszy, tym bardziej obawiał się pokazać swój talent. Walka o przetrwanie i byt stawała się życiowym priorytetem. Twórczość szła w kąt. Każdy facet przecież musi zasadzić drzewo, wybudować dom, mieć syna…
Z czasem skończył szkołę, zdobył zawód, zaczął pracować, założył rodzinę, wybudował dom, tworząc po cichu, w zaciszu domowego ogniska, w wolnym czasie, pomiędzy życiowymi obowiązkami. Jak zawsze, do szuflady…
W wieku czterdziestu lat po raz pierwszy odważył się opublikować wybrane prace. Tak dla znajomych… Zaczął malować portrety. Twarze, które przyciągały uwagę. Pokazywały światło malowanej osoby. Ołówek w ręku, był zawsze odbiciem jego duszy. W każdej tworzonej przez niego postaci widać było życie. Niby kartka, niby szkic, a życie i blask wyglądały z każdej pracy, chowając się za każdą kolejną, rysowaną kreską.
Wszystko dalej przed nim. Jego talent rośnie w siłę, by z ogromną siłą wybuchnąć i pokazać się światu…

Nigdy nie rezygnujcie ze swoich talentów. Walczcie o swoje niepowtarzalne ja. W każdym z nas dżemie wielka siła. Ludzie tworzą wielkie rzeczy, często nie uświadamiając sobie swego ogromnego potencjału. A on jest i pali od środka, tak bardzo chcąc zobaczyć światło dzienne, a nie dno szafy…



środa, 28 października 2015

Sama szkoła sukcesu nie zapewni

fot. Ewa Kawalec
 „Sukces to nie "kumulacja pieniędzy". Posiadanie ogromnej wiedzy też nie jest sukcesem, gdy emocjonalnie jesteśmy wyczerpani. To nie rozwój duchowy, gdy finansowo jesteśmy bankrutami. Każdego dnia możesz zrobić coś, aby zbliżyć się do swojego marzenia lub możesz nie robić niczego. W każdym przypadku podejmujesz decyzję.”

Źródło: http://www.mojamotywacja.eu/inspirujace-cytaty.html


- Odpowiednia szkoła załatwi za mnie wszystko.
- Będę się dobrze uczył, to zawojuję cały świat.
- Najlepsze oceny są przepustką do sukcesu.
- Ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz…

Czy to jest właśnie klucz do sukcesu? Pójdę do odpowiedniej szkoły, będę dobrze się uczył, zdam wzorowo wszystkie testy, skończę jakieś studia i już. Czy każdy, kto kończy studia wyższe dochodzi do czegoś wielkiego, odnosi sukcesy? Czy w dzisiejszych czasach wystarczy tylko uczyć się? Gdzie leży rozwiązanie tej zagadki?
W mojej pracy spotykałam wielu ludzi, którzy mieli pretensje do całego świata, że im nie wyszło. Robili, ich zdaniem, przecież wszystko co trzeba. Pokonywali kolejne szczebelki kariery, uczyli się nieźle, szli na studia, kończyli je i lądowali na rynku pracy, okazywało się, z ręką w przysłowiowym nocniku, na zasiłku dla bezrobotnych lub wykonując pracę o wiele poniżej swoich możliwości. Dlaczego? Jak powinna wyglądać droga do sukcesu? Dlaczego jednym wychodzi a drugim nie? No właśnie…
            Wybierając mój kierunek studiów, wszyscy mówili mi, że to najgorsza opcja z możliwych, że nigdy nie będę mieć pracy, że muszą się uczyć matematyki, bo to królowa nauk, że nauki ścisłe, są jedynym właściwym wyborem. Że inaczej nie mam szans na znalezienie zatrudnienia. A ja zawsze kochałam ludzi, uwielbiałam pomagać innym, słuchać, wspierać. Wiedziałam, że w życiu właśnie to chcę robić. Jako młody człowiek nie wiedziałam jeszcze, w jaki sposób pomagać chcę, ale to wtedy nie miało większego znaczenia. Młodość lubi wyzwania i nie do końca zawsze sprawdza konsekwencje działań. Ja nie miałam wtedy nikogo, kto by pokierował moim rozwojem, kto pokazałby mi jak szukać swoich mocnych stron, jak mądrze wybrać zawód. To wszystko miałam gdzieś z tyłu głowy. Intuicja podpowiadała, by iść w kierunku ludzi. I to było wszystko. Okazało się, że praca zawsze mnie sama znajdowała, bardzo jej szukać nie musiałam. Po prostu zawsze kochałam to, co robię i oddawałam się pracy, mojej wielkiej pasji, gdzie głównym ogniwem był człowiek. Z uwagi na wybory młodości, jako dorosły człowiek musiałam zadać sobie wiele pytań. Pytań dotyczących tego, w jakim kierunku chcę popychać ludzi, co dla mnie jest najlepszą opcją. Co wychodzi mi najlepiej. Okazało się, że pomaganie wiele twarzy ma. Lecz nie w każdej wersji pomagania człowiek się czuje dobrze. Przewinęły się szkolenia, warsztaty, alkoholicy, przemocowcy, osoby doznające przemocy, niepełnosprawni, dzieciaki z problemami różnorakimi, człowiek, który wyrusza w swoją podróż ku dorosłości, i człowiek, który w tej podróży jest od lat i zagubił się gdzieś w tych krętych dróżkach, stanął na rozdrożu i nie wie, co dalej z sobą począć.
Jedne z tych opcji pomagania szły mi dobrze, inne lepiej, zaś jeszcze inne przyprawiały mnie o zawrót głowy i powodowały, ze miałam poczucie, że mam dość ludzi.
No właśnie… każdy dobry w czymś jest. Tylko niewielu wie w czym. I to jest to.
W szkole powiadają nam ucz się, reszta sama przyjdzie. Otóż, powiadam ci, nie przyjdzie, dopóki nie poznasz siebie. Człowiek zdolny, który uczy się bo musi, i człowiek który uczy się, bo chce, bo to co przyswaja, jest dla niego wielką frajdą, to nie są dwie takie same osoby. Z pozoru, na zewnątrz to samo opakowanie, ale środek zupełnie inny, inna energia, inne cele, inna chęć do rozwoju. Choć osoby te, wyniki w nauce mogą mieć podobne, a nawet pokuszę się o stwierdzenie, że nawet ten, co musi, bo czuje presję, uczy się lepiej.
To dlaczego człowiek zdolny przymuszony, nie odnosi często sukcesu, a człowiek o mniejszych możliwościach umysłowych, lecz mający cel i pasję dochodzi do wielkich rzeczy?
Bo człowiek przymuszony nie robi tego dla siebie, a dla innych i po pewnym czasie odkrywa, że jego życie jest bez sensu, sabotuje siebie, wtłacza w swój umysł, że praca, to jakiś nakaz i trzeba pracować żeby z czegoś żyć. Wybiera zawód jakikolwiek z tych „dobrych na rynku pracy”, bo powiedziano mu, że po tym kierunku znajdzie pracę, że tam jest kasa. I po kilku latach okazuje się, że pracy swojej nienawidzi, że to co robi, go okropnie wkurza, że nie zarabia aż takiej kasy, jak to sobie wymarzył.
A dlaczego nie pracować, bo to co robię, sprawia mi po prostu frajdę, bo to czuję, bo chcę wykonywać swoje obowiązki najlepiej jak potrafię, bo po prostu to co robię, jest moją pasją?
Ale właśnie druga opcja wcale nie jest taka łatwa, jakby wydawać się mogło. Nie jest łatwa, bo przede wszystkim wymaga pracy nad sobą, a nie mechanicznego przyswajania wiedzy. Wymaga odpowiedzi na wiele pytań, i to często, w bardzo młodym wieku. Kim ja chcę być? Kim ja właściwie jestem? Co mnie pasjonuje, co mnie motywuje do działania? Jaki mam swój wewnętrzny potencjał. Jakie mam cechy charakteru? Jaki mam temperament? Co jest dla mnie sukcesem? Czy już kiedyś taki swój własny sukcesik kiedyś osiągnąłem? Co to takiego było? Jakie mam umiejętności poza umieniem lub niemieniem przyswajania szkolnego materiału? Jak wiele osób tych pytań nie zadało sobie nigdy…
I kończyli szkołę, bo tak trzeba, szli to technikum lub liceum, bo wszyscy tam idą, i wybierali studia, bo trzeba mieć wyższe wykształcenie, nie myśląc o tym, co z tego sami będą mieli. I lądowali na rynku pracy, jak dzieci błądzące we mgle. Po omacku przeszukując oferty i wysyłając aplikacje „na cokolwiek, żeby się gdzieś załapać”. Wiedząc tylko, że mają dyplom i kieszeni, wyższe wykształcenie, więc pracę znaleźć przecież kiedyś muszą. I nagle okazywało się, że latami znaleźć pracy nie mogą, a ich koledzy po szkołach zawodowych prowadzą własne firmy. Wtedy jeszcze bardziej łapali doła, bo przecież włożyli tyle wysiłku w to, co robili przez całe swoje życie, starali się, poświęcali, wkładali w to często mnóstwo pieniędzy… I po co? By pracować w supermarkecie za najniższą krajową, bo tam nie pytali o nic więcej? Na co były te studia?
Ale ci ludzie nie wzięli pod uwagę tego, że tak naprawdę i ich dotychczasowych działaniach nie było wyraźnego celu. Podejmowane kroki nie odpowiadały na ich potrzeby. Więc i nie mieli możliwości rozwijania swoich ukrytych talentów, bo nigdy tych talentów w sobie nie odkryli, a nawet więcej: bo nigdy nie próbowali ich odkryć.
Robili wszystko bo tak trzeba, albo dlatego, żeby jak najdłużej uciekać przez wizją dorosłości, wizją szukania pracy, kończąc coraz to nowe kierunki studiów, bez jasnego celu, bez zbadania swoich predyspozycji, bez wyraźnej chęci wykonywania tego wyuczonego zawodu w przyszłości.
I co teraz?
- Czy ja już jestem za stary na to, by w swoim życiu coś zmienić? Muszę robić dalej to co robię i męczyć się nadal, bo zmiana jest tylko dla ludzi młodych?
Nieprawda!!! Zmienić życie można w każdym wieku. Trzeba tylko poznać w końcu swoje potrzeby, swój potencjał i wiedzieć, czego właściwie się chce. Jak cel jest określony jasno, chcenie jest na wysokim poziomie, wiara w siebie również, to jesteśmy w stanie wyjść ze sfery komfortu i pokonać wszelkie przeszkody, w drodze do celu, a scenariusz rozwoju zaczyna się dziać.
Jak zmieniamy myślenie o sobie, zmienia się również nasze postrzeganie świata. Dostrzegamy rzeczy, których do tej pory dostrzec nie umieliśmy i rzeczywistość staje się nagle piękniejsza.

Poszukuj siebie w tym co robisz, poznaj swoje wnętrze, a swoje działania przemyśli i dopasuj do siebie. Zrób plan. Zadania podziel na etapy, małe cele, które doprowadzę cię do tego wielkiego. Obserwuj znaki, łap chwilę. Nie poddawaj się. Wtedy będziesz szczęśliwy i sukces osiągniesz. Życzę ci tego z całego serca.
Pozytywnych wiatrów w drodze do sukcesu!!!



wtorek, 27 października 2015

Pozytywny dźwięk duszy tworzy piękną muzykę

fot. Ewa Kawalec
Z cyklu "Wiara w siebie czasem się gubi, co nie znaczy, że mamy jej nie szukać na nowo… (część 5)"

„Nasze życie często przypomina zamek z piasku, niszczony przez małego nicponia. Pniemy się sukcesywnie w górę, z dokładną precyzją stawiamy kolejną cegłę piachu a tu nagle fala morza zabiera wszystko, co zbudowaliśmy. Wtedy miotamy się, zadajemy sobie miliony pytań bez odpowiedzi. Słyszymy tylko jedną - ZAMEK JEST CZĘŚCIĄ MORZA I NIE PIERWSZY I NIE OSTATNI RAZ SIĘ O NIEGO UPOMNI.
Upomni? Ale po co? Żebyś mógł zbudować NOWY, BO KONIEC TO ZAWSZE POCZĄTEK – NOWEJ HISTORII.
To co mam stałego w życiu? To, czego Ci żadna fala nie zabierze, to DUCHA. Duch jest nieśmiertelny!! Dbaj zatem o niego. On jest Twoją siłą, a Ty jesteś jego.”

Karolina Fal



            I tak zaczęło się twórcze żeglowanie. Fale artystycznego morza zaczęły nadciągać z wielką siłą. Te morskie odmęty zaczęły pokazywać swoje wielokolorowe piękno. Dotychczas ukryta otchłań pokazywała swoje oblicze. Wypływała na powierzchnię, powoli odsłaniając rąbek tak wielkiej tajemnicy piękna. Tyle rzeczy zaczęło się nagle dziać wokół…
Ola poznawała nowych ludzi, zaczęła podnosić swoje kwalifikacje, co do tej pory spychała na drugi plan. Wróciła do nauki języka obcego. Powstawały różnorodne opowiadania upiększone cudnymi zdjęciami. Wróciła do książek. Czytała… coraz więcej czytała. Chłonęła wiedzę jak sucha gąbka, wrzucona nagle do wanny z wodą.
Jula szalała w wolontariacie, pomagając potrzebującym, a z aparatem się nie rozstawała.
Robert też odzyskał siły. Z dnia na dzień wracał do zdrowia. Wrócił do pracy. Okazało się, że nękana przez przeciwności losu dusza, zaczyna się zabliźniać. Siła powstająca w dziewczynach zaczęła udzielać się innym. Dobra energia… nic dodać, nic ująć.
Gdy myślisz negatywnie, przyciągasz trudności, gdy zaczynasz zmieniać swoje myśli na te dobre, tryskające pozytywami, też to zaczyna się dziać. I to wszystko siedzi w nas. Jak okazało się po raz kolejny. Kto tego jeszcze nie doświadczył, koniecznie musi spróbować. To naprawdę się dzieje.
Jula zaczęła szukać coraz to nowych ścieżek twórczości. Odnalazła je też w drewnie. Zaczęła malować. Powstawały piękności duszą malowane. Piękne, kolorowe i jakże przyciągające oko wzory. Drewno w połączeniu z zestawem barw i przede wszystkim z sercem Julii dało niespodziewany efekt. Jej prace trafiły na wystawę. Kilka projektów tak się spodobało, że zostały wprowadzone do produkcji. Jula nie posiadała się ze szczęścia. Ola również. Obie powstawały i obie zaczynały odnosić pierwsze dobroczynne skutki wiary we własne możliwości. To było cudowne.
To przyciągnęło do nich kolejną osobę – Marcina. On także czuł, co mu w duszy gra. Czuł emocje dziewczyn, jaka swoje. Też przechodził kiedyś swoją wewnętrzną walkę. Wyszedł na prostą. Po tak wielu stoczonych bitwach i walkach wręcz. Walkach o własne życie, o szczęście. Musiał również zmierzyć się z tak wieloma demonami przeszłości, które tkwiły w nim jak jakaś wielka drzazga.
Olka wróciła do marzeń o własnej książce. Parę miesięcy temu nawet zaczęła ją tworzyć, ale apatia wówczas wzięła górę. Odłożyła wszystko. Zapisane wersy, czekały na lepsze jutro. Rozczulała się nad sobą. Zatracała się w tym.
Ktoś kiedyś pięknie powiedział: „Depresja, to nie oznaka słabości, ale oznaka tego, że za długo było się silnym.” Siła na siłę trwa zawsze do czasu. To musiało kiedyś trzasnąć. I trzasnęło z wielkim hukiem. Nie tylko u Olki, ale u całej tej niezwykłej trójcy. Trzasnęło, by mogło odbudować się na nowo.
Cud powstawania i budowania wszystkiego na nowo. „Koniec, to zawsze początek nowej historii” jak napisała Karolina Fal. To ma wielki przekaz.
Zamki z piasku należą do morza i ono je czasem zabiera… Byśmy mogli tworzyć swoje zamki jeszcze piękniejsze. Czy to jest ten ukryty sens naszego istnienia? Żyjemy po to, by się rozwijać, czy może żyjemy po to, by osiągnąć bezpieczeństwo. Co jest ważniejsze? Co powoduje większe uniesienia? Czy bezpieczeństwo zawsze jest dla nas dobre? Co się dzieje, gdy zaczynamy przekraczać granice własnego komfortu? Czy piękne rzeczy nie dzieją się poza sferą bezpieczeństwa? Czy rozwój i bezpieczeństwo tak często nie stoją na dwóch przeciwległych biegunach? Może to własne w życiu jest piękne… Czy warto przekraczać ciągle swoje własne granice? Warto!!! Watro, bo za tymi granicami doświadczamy rzeczy, które nigdy wcześniej nas nie dotykały. Nie oznacza to, że nagle jesteśmy w raju, że wszystko nagle idealnie się układa. Oznacza to, że gdy nabieramy wiary we własne siły, inaczej do wszystkiego podchodzimy. Inaczej odbieramy świat. Wtedy każdą porażkę traktujemy jako doświadczenie, wyciągamy wnioski i idziemy dalej. Radośni i pełni werwy, a uśmiech nie znika z naszej twarzy i z naszego wnętrza. Stajemy się wolni. Wolni, w tym co robimy, wewnętrznie silni.
            I tak pewnego dnia, Marcin, będąc z wizytą u Oli, odkrył zdjęcia Julii…
- Ola, te zdjęcia są naprawdę dobre. Powiedz mi coś o tej dziewczynie. Ona to musi pokazać.
Ola z wielkim podziwem zaczęła opowieść o swojej przyjaciółce. A Marcin nie mógł oderwać wzroku od folderu ze zdjęciami.
- Tak, są dobre, są naprawdę dobre… powiedział, przeglądając folder po raz kolejny, zatrzymując się przy każdej fotografii.
- Wiesz Ola, te zdjęcia mają duszę i wielki przekaz. Powiedz to Julce. Ona musi to wiedzieć! To koniecznie trzeba pokazać ludziom. Julka musi wystartować w konkursie fotograficznym. Powiedz jej to. Obiecaj, że się z nią skontaktujesz.
- Obiecuję. Zaraz do niej napiszę.
- Daj jej kontakt do mnie. Musze z nią pogadać. Ta dziewczyna ma wielki potencjał.
- O tak. Masz rację… Wielki potencjał, którego sobie nie uświadamia. Napiszę do niej…
Napisała.
- Jula, podam ci kontakt do pewnego człowieka. Oglądał twoje zdjęcia. Był pod wrażeniem. Musisz się z nim skontaktować. Powiedział, że masz wielki potencjał i musisz to pokazać.
- Ola, co ty do mnie mówisz? Moje zdjęcia komuś się podobają? Podobają się komuś, kto zupełnie mnie nie zna? Ola, nie wierzę…
- Jula, ja nie żartuję. Marcin powiedział, że jest teraz ogłoszony konkurs, w którym powinnaś koniecznie wystartować.
- Ja? Ola… co ty do mnie mówisz? Te zdjęcia zawsze robiłam tylko dla siebie, tak do szuflady. Nigdy nie myślałam, że to może się komuś podobać.
- Jula, one są naprawdę dobre! Pogadaj z Marcinem, proszę cię. Zrobisz to?
- Dobra, zrobię.
Skontaktowali się. Jula nie mogła uwierzyć w swój potencjał. Okropnie się bała pokazać swoją twórczość. Zupełnie jak Ola, gdy po raz pierwszy zaczynała publikować swoje opowiadania. Długo nie mogła się wtedy przełamać, by pokazać innym to, co robi i to co kocha. Julka miała dokładnie to samo, więc obie rozumiały się bez słów. Gdy Ola zaczynała się otwierać, Jula ją wspierała. Teraz role się odwróciły.
- Jula, obiecaj mi, że się nie wycofasz, że wyślesz te zdjęcia.
- Ale ja tak się boję…
- Ja też okropnie się bałam. Pamiętasz? Ale nie żałuję ani jednego posunięcia. To mnie wyzwoliło.
- Ola, nie cofnę się… Ale mam tyle wątpliwości. Ja sobie zdaję sprawę z moich braków.
- Jula, nie myśl o brakach. Masz potencjał. Pokaż to!
Na szczęście odważyła się. Postanowiła się przełamać. Zabrała się do porządkowania zdjęć. Wybrała fotografie na konkurs. Wysłała… Jakie to było przeżycie. Bała się, ale pokonała strach, jak Ola kilka miesięcy wcześniej.
Teraz wybiera kolejne zdjęcia na kolejny konkurs. Ola pisze dalej, a Marcin odnajduje światło w wewnętrznym pięknie kolejnych kobiet…




poniedziałek, 26 października 2015

Gdy choroba próbuje zapanować nad uczuciami i umysłem.

fot. Ewa Kawalec


„Choroba ciała może być niczym więcej jak tylko symptomem dolegliwości psychicznej, która dotknęła nas w przeszłości.”

Nathaniel Hawthorne

Plany Marcina były wielkie. Chciał osiągnąć w życiu sukces. Robić wielkie rzeczy. Mieć kochającą osobę u boku. Tak bardzo tego pragnął. Swoje działanie koncentrował na dążeniu do rozwoju. Ta droga była długa, tajemnicza i jakże zakręcona. Z wieloma kolczastymi krzakami wyrastającymi, nie wiedzieć czemu, pośrodku obranej ścieżki. Ale dusza artystyczna nigdy nie dawała za wygraną. Pasja przyciągała pasję a dobra energia – dobrą energię. Kolczaste krzaki, nie miały szans. Przynajmniej na początku tej krętej drogi. Pojawiały się ciągle nowe wyzwania. Dawno poznani, ciekawi ludzie zaczynali się jakimś dziwnym trafem odnajdywać. To znaczy oni odnajdywali Marcina. I to jakby wszyscy na raz. Jakby jakaś niewidzialna siła pchała ich do niego i nie pozwalała mu uciec.
Czasami tak bardzo chciał uciekać. Miał to we krwi, tak wiele lat. Krew z wirusem ucieczki, przetoczyło mu kilka lat temu życie, a właściwie problemy, których ciągle doświadczał. Tyle lat szukał szczęścia. Ale tak naprawdę, bał się oswojenia, jak diabeł święconej wody. Nie zdawał sobie jednak z tego sprawy. Wszystko działo się tak szybko. Uważał, że funkcjonuje tak, jak każdy. Wszystkie swoje działania dokładnie planował. Zanim zaczynał coś robić, najpierw punkt po punkcie analizował wszystkie za i przeciw.
- Normalne planowanie. Tak robią wszyscy, którzy chcą w życiu coś osiągnąć. Myślał wtedy.
A przecież on tak wiele już przeszedł. Okropna choroba, którą nosił w sobie, ucichła na moment. To dodało mu siły i chęci do dalszej walki. Znajomi i przyjaciele tak bardzo go wspierali. Ale tak naprawdę nikomu z nich nie przyznał się, co tak naprawdę w nim siedzi. Uśmiechał się i zarażał dobrą energią. Żadnemu z jego przyjaciół nawet do głowy nie przyszło, że od wielu lat prowadził samotną walkę. Walkę ze swoim wnętrzem, ze wspomnieniami z dzieciństwa, walkę z chorobą i z własnym, ukrytym, niepewnym siebie, ja.
Na zewnątrz zawsze pogodny, opanowany, pewny siebie, a w środku, malutki, zakrzyczany chłopiec który tak naprawdę sam nie wiedział, czego chce. Dwoistość umysłu i duszy. Szczęście i nieszczęście, pogoda ducha i ciemności smutku, przeplatały się jak wściekłe na każdym kroku. W jego twórczości również.
Szczęście i pogoda przyciągały dobre zdarzenia. Poznał swoją drugą połowę, która walczyła o niego jak jakiś wielki lew, przez kilka miesięcy. Osobistość, która go adorowała i postanowiła, że zdobędzie go na własność za wszelką cenę. To była osobowość nie lubiąca porażek. Każde działanie kończyło się dla niej sukcesem, więc i miłość musiała w końcu posłuchać. Serce Marcina również nie miało wyjścia. Wielka presja, wielkiej miłości i wielkiej chęci sukcesu. Marcin w końcu się zakochał. To był wymarzony związek, życie jak w bajce, usłane płatkami róż. Ciepłych, mile gilgoczących po skórze, aksamitnych w swej płatkowej piękności i kruchości za razem.
Pojawiła się Danielle. Piękna dziewczyna. Dawna znajoma z czasów studiów. Obrotna niesamowicie. Znała Marcina od lat. Jego determinację i jego artystyczną duszę. A wtedy potrzebowała takich wspieraczy jej działań. Marcin był wspaniałą partią. Zawsze chętny do pracy, zawsze kreatywny, zawsze oddany projektom, które realizował i zawsze ten jedyny i niepowtarzalny. Zaproponowała mu współpracę. On cieszył się bardzo. Poszukiwał możliwości tworzenia. Pasjonowała go fotografia, pasjonowało go kręcenie filmów. Ogólnie rzecz biorąc niezwykle pociągały go, wszystkie działania, które wiązały się z chwytaniem chwili przez obiektyw.
Na jego drodze stanęła też Diana. Uwielbiała zmiany. Na co dzień, zwykła i szczera dziewczyna, w obiektywie – kobieta kot lub wamp. Potrafiła odnaleźć się w każdej roli. Chwile, chwytane z jej udziałem, obiektywem Marcina, były jedyne w swoim rodzaju i niepowtarzalne. Obiektyw ją kochał.
Przychodziły i odchodziły znane osobistości. Dyrektor wielkiej organizacji charytatywnej, bankowcy, managerowie i wiele, wiele innych wielkich ludzi
Sukces deptał Marcinowi po piętach, milutko smerząc go po skórze.
- Kiedyś będę sławny. Będę tworzył. Nigdy się nie poddam. Powtarzał sobie codziennie.
Ale jego choroba, mimo uśpienia była jak ogromna, tykająca bomba. Wizja remisji wisiała nad nim jak wielki, żelazny, ciężki topór. Presja otoczenia i presja samotnej (jak sobie to założył przed laty) walki nie dawała mu normalnie funkcjonować.
- To wszystko jest takie piękne, że nie może być prawdziwe. Jest mi za dobrze. A na tych wszystkich ludzi wokoło ja nie do końca zasługuję. Wdzierało się do jego myślenia.
O sobie wewnętrznie nigdy nie miał dobrego zdania. Do czego nigdy, nikomu się nie przyznał i nie przyzna się, nawet jakby go kroili i solili rany.
Widział piękno u innych, wszystkim naokoło pomagał, nie szczędząc ani sił, ani czasu, ani energii. Ale nie umiał pomóc samemu sobie. Wmawiał sobie jednak, że jest w stanie to zrobić. Że właśnie sobie pomaga najlepiej jak może. Że jest pewien, że jego skrzętnie i dokładnie analizowane pomysły na życie, są tymi najwłaściwszymi. Wspierał się, tworząc plany, zabezpieczając sobie tyły, żyjąc z uśmiechem na ustach każdego dnia. Uśmiechem na ustach, który nie zawsze był uśmiechem jego duszy. Twarz się śmiała, ciało było otwarte, a cześć serca krwawiła. Krwawiła bardzo.
- Nie zasługuję na miłość. Moja kochana druga połowa powinna mieć lepszego partnera. Ja nie dorastam nawet do pięt innym wspaniałym ludziom. Ja nie jestem dzieckiem sukcesu i nikomu nie mogę stanąć na drodze kariery. Moja choroba kiedyś może się ujawnić, a przecież nie pozwolę na to, żeby ktoś poświęcił swoje życie dla mnie, żeby się o mnie martwił i tym samym unicestwiał samego siebie. Dla mnie się nie poświęca! To nie jest możliwe. Ja jestem sam dla siebie i moje problemy są tylko moimi problemami. Nikt pomóc mi nie może.
I uciekał. Uciekał przed oswojeniem, przed bliskością, przed bliższymi relacjami, przed miłością. Kochał, ale bał się stałości, bał się związku, bał się, by nie powtórzyć schematu, tak mu znanego z dzieciństwa. Wspomnienia wracały jak bumerang. I wtedy przychodziły nieszczęścia i ciemności smutku. Wewnątrz tracił całą wiarę w siebie. Pamiętał oskarżenia o kradzież, ciągłe awantury pijanego i agresywnego ojca, rzucania za nim butelkami po wódce i obojętność matki, która bała się cokolwiek z tym zrobić, obwiniając cały świat za swoje nieszczęście. Od małego tak naprawdę nie mógł nikomu zaufać. Był najmłodszy, więc w domu pełnił rolę maskotki. Nie wierz, nie czuj, nie ufaj. Śmiej się i obracaj wszystko w żart – tak jest bezpieczniej. W razie zagrożenia uciekaj. W razie, jak ktoś będzie ci wmawiał, że cię kocha – uciekaj, w razie jak ktoś będzie cię zmuszał do okazywania prawdziwych uczuć – uciekaj. Ale uciekaj z głową. Tak, żeby nikt się nie zorientował, że właśnie kolejny raz dajesz nogę. Dwoistość duszy szalała jak wściekła. Artyzm bujał emocje, pobudzał empatię, dawał poczucie szaloności i niepowtarzalności życia, pokazywał piękno dna codziennego. Wspomnienia zaś, wspomnienia z dzieciństwa potęgowały strach i prowokowały do dawania dyla od prawdziwego ja.
I tak podwójność wszystkiego, dwa końce kija, dwie strony medalu, wdzierały się w jego życie. Wspaniały związek był dla niego za wielkim wezwaniem. Piękno uczuć w zderzeniu z jego przeszłością wydawało się na dłuższą metę tragiczne i fałszywe w swych założeniach. To nie może się udać – wrzeszczała jego rozdarta, zagubiona dusza. Śmiej się, rozwijaj, brnij do przodu i wystrzegaj się jak ognia spełnienia w miłości stałych związków. Oswojenie musi boleć. Ten ból wrył mu się w pamięć i duszę w dzieciństwie.
Żeby zagłuszyć prawdziwe powody działania, przywoływał wspomnienia choroby. To była niezła wymówka. Wewnętrznie idealna. Był usprawiedliwiony na całej linii. Szlachetne działanie i tyle. Nie żadna ucieczka.
- Ja już dawno nie uciekam. Jestem silny. Tylko po prostu nie pozwolę, żeby ktoś, tak mi bliski, zajmował się mną, jak przyjdzie mój kres. Nie potrafię zagwarantować nikomu, że wyzdrowieję. Nikt nie może mi pomóc. Ja się do związków nie nadaję. Ja muszę być sam. Muszę się rozwijać i dążyć do doskonałości, ale w samotni, w ciemnym tunelu życia. Z ludźmi wokół i światełkiem słońca, ale wewnętrznie sam. Tak postanowiłem i zdania nie zmienię.
Na szczęście, nie wziął pod uwagę potęgi miłości. Miłości, która ma inne niż on spojrzenie na rzeczywistość. Miłości silnej, która wszystko przetrzyma i wszystko zwycięża, miłości, która walczy o swojego ukochanego rycerza jak wielki zwierz, nie zważając na żadne konsekwencje. Miłości, która w końcu zmusiła go do odkrycia prawdziwych przesłanek jego ciągłej ucieczki.
I dzięki tej miłości, przed którą tak rozpaczliwie uciekał, odnalazł spokój i pogodę ducha. Nie tylko na zewnątrz, ale i w środku. A wspomnienia z dzieciństwa, które tak naprawdę dręczyły go od środka i trawiły jego duszę jak piekielny płomień, które tak naprawdę były powodem jego wewnętrznego rozdarcia, które dodatkowo wspierały jego chorobę, odeszły w końcu w zapomnienie. Stał się wolny. Po raz pierwszy od wielu lat wolny…, wolny jak ptak. W końcu szczerze, wewnętrznie i zewnętrznie szczęśliwy.


niedziela, 25 października 2015

Nawet najgłębsza dziura ma swoje schody do światła

fot. Ewa Kawalec


Za każdym razem, kiedy widzisz biznes, który odnosi sukces, oznacza to, że ktoś kiedyś podjął odważną decyzję.

Drucker Peter

Michał pochodził z wielodzietnej rodziny. Wielo – wielo – dzietnej. Miał czternaścioro rodzeństwa. Jego dzieciństwo to była ciągła walka o byt. Często nie było co jeść. Zrujnowany dom, ledwo trzymające się ściany, wszystko obskurne i dzikie. Rodzice nigdy nie dbali o rzeczy tak przyziemne. Obydwoje byli alkoholikami. Często atmosfera rodzinna przypomniała swoistego rodzaju piekiełko. Ciągłe awantury... picie. To było na porządku dziennym. Kto z jego rodzeństwa tylko osiągał pełnoletniość, wiał z tego domu, gdzie pieprz rośnie. On był jednym z najmłodszych dzieci. Nie bardzo miał gdzie uciekać. A właściwie, to chyba nie za bardzo chciał. Nie znał innego życia.
Jego ojciec był wziętym specjalistą. Jak tylko nie pił, potrafił tworzyć cuda. Miał fach w rękach i chęci do pracy. Ale chęci miał tylko wtedy, jak był trzeźwy. Pracował na budowach, tam często częstowali alkoholem, on lubił pić, więc za kołnierz nigdy nie wylewał. Więc i o trzeźwość było trudno. Zdarzało się, że zawalał robotę z powodu swego uzależnienia. Więc i utrzymać się na rynku nie mógł. Ale ludzie w jego okolicy, znali jego wartość. Wiedzieli, że jak on czegoś się podejmie i jakimś cudem się nie napije, to robota będzie wykonana perfekcyjnie. Michał nie pamięta, kiedy właściwie ojciec zaczął pić. Jak on się urodził, już mieli liczną rodzinę i już tak właściwe było. Pamięta za to początki picia matki. Na początku walczyła z mężem. Chciała by zajął się rodziną. By wszystkiego nie przepijał. Było ich tak dużo. Na samo śniadanie potrzebowali kilku bochenków chleba. Ale on nie słuchał. Matka mówiła, że nie do końca sobie radzi z problemami finansowymi. Że ilość dzieci go przerosła. Nie miało być aż tylu dzieci. Ale… jak mówiła matka, zawsze jakoś wychodziło następne. Za każdym razem stawała w obronie męża. Tłumaczyła go. Podawała się jego woli. Ojciec nie znosił sprzeciwu.
Matka ciągle rodziła albo była w ciąży. Siostra za siostrą, brat za bratem. Całe lata. Cały dom był na jej głowie. Wychowanie dzieci również. Ojciec uważał, że to babska sprawa. Jak jej zachciało się ciąży, to niech sobie teraz radzi, nie widział w tym wszystkim swojego udziału. Matka też miała wpojony w dzieciństwie taki model rodziny. Jej ojciec też pił. Więc dobrze wiedziała, jak funkcjonować w takim małżeństwie. To znaczy wydawało jej się, że wiedziała i uważała, i że postępuje słusznie. Przecież każdy facet pije i chce sypiać z żoną. To normalne. Była wierząca, a wiara też mówiła, że jak Bóg daje dzieci, to i pomoże je wychować. Wierzyła w to święcie. Zabezpieczenia nie wchodziły w grę. Przecież to grzech, a ona jest żoną, więc ma spełniać swoje małżeńskie powinności.
I tak rodziła dzieci, jednio po drugim. Na początku radziła sobie jakoś. Nie miała na kogo liczyć. Sama pochodziła z patologicznej rodziny i wyszła za mąż szybko, by uciec z domu, który kojarzył się jej tylko z ciągłym strachem. Niedługo potem, sama miała taką samą rodzinę, jaką zapamiętała z dzieciństwa. Więc łatała wszystkie dziury jak umiała. Jednak, gdy urodził się Michał, już nie miała siły walczyć i ciągle zajmować się kolejnymi dziećmi. Jej mąż pił i dawał rady, więc czemu i ona nie może spróbować. Picie dawało jej ukojenie. Wtedy nie musiała się martwić o chleb na śniadanie, o opał, o porządki, o ubrania dla dzieci.
- Jakoś przecież musi być. Inni ludzie pomogą. Opieka też. Należy nam się. Rodzina wielodzietna, dyskusji nie ma. Stary też oficjalnie nie pracuje. Dorabiał na czarno. Żadnych papierów, żadnych dowodów. Wszystko grało.
Zresztą, jak zaczęła pić z mężem, wydawało jej się, że ich relacje ulegają poprawie. Nadawali wtedy na tych samych falach. No i czuła, że wtedy się kochają. Żadnych zmartwień, żadnych trosk.
Ale na drugi dzień trzeba było wytrzeźwieć i wrócić do normalności, a to było nie do zniesienia. Więc klinowała i znów błogostan wracał. Nawet nie zauważyła, kiedy nadszedł dzień, że bez alkoholu żyć już nie mogła. Picie powodowało, że kolejne jej dzieci rodziły się z deficytami. Na co dzień w domu tego widać nie było, ona nie widziała żadnej różnicy, porównując młodsze dzieci ze starszymi. Ale w szkole zaczynały się problemy.
- No i czemu? Co ta szkoła wymyśla. Przecież to normalne dzieci. Przecież nie muszą się uczyć wzorowo!
Wściekała się na nauczycieli ilekroć była wzywana do szkoły. Nie widziała problemu. Ani w ich wynikach w nauce, ani w ich zachowaniu. Wszyscy w jej otoczeniu zawsze się tak zachowywali, więc co w tym dziwnego. Nie widziała, że coś może być nie tak, że inne rodziny żyją inaczej. Nie miała nigdy takich doświadczeń.
- Ci nauczyciele się czepiają! Bo ja nie mam co robić, tylko latać na jakieś rozmowy!
Ale picie generowało koszty. Zaczynało brakować na opał. Gdy nie było drewna do pieca, rąbali meble, wyciągali brudna ubrania i podkładali do pieca. No była zima, co w tym dziwnego. Umarzniemy, jak nie będzie czym palić. Są małe dzieci. Wytłumaczenie było proste. Nic dziwnego w rąbaniu mebli nie widziała. A one tak dobrze się paliły. Sklejka, wiadomo, klej się szybciej rozpala… A szmaty, były jeszcze lepsze. Momentalnie wybijały temperaturę.
Gdy rodzice byli w ciągu, dzieci musiały radzić sobie same. Pomagały w gospodarstwach u sąsiadów, za jedzenie, bo w brzuchach burczało. Czasem prowiant przywoziły starsze siostry. Jakoś było. W domu nauczyli się funkcjonować. Wiadomo było, że jak ojciec napije, to trzeba mu schodzić z drogi, bo wtedy wszystko rozwalał. Matka, jak popiła, to szła spać. To był moment, żeby wyciągnąć jej z portfela parę groszy na jakąś bułkę. Rano i tak nie pamiętała ile właściwie miała kasy.
I tak Michał dorastał. Charakter miał ojca. Nerwus. Więc w szkole oprócz problemów z nauką, miał również problemy z zachowaniem. To kogoś popchnął, to rzucił butelką, to wyzywał.
- Przecież ja nic takiego mu nie zrobiłem. Tylko go dotknąłem, bo mnie wnerwił. Nie musiał mi się tak przyglądać. Nie widział w swoim zachowaniu nic złego, nauczyciele się tylko czepiali. Przecież w jego chałupie, ojciec tak właśnie rozwiązywał wszystkie problemy. Co w tym dziwnego???
Cudem przechodził z klasy do klasy. Gdy był nastolatkiem, miał już dość szkoły. Wszyscy go tylko wnerwiali. Zaczął wagarować i pić. W domu nie trudno było o alkohol. Wszyscy pili, zawsze na stole zostawały jakieś zlewki. Jak był głodny, to chociaż się napił, żeby oszukać żołądek, a w szkole nawet o to się czepiali. Nie miał potrzeby uczenia się. Zresztą, w domu nawet nie było warunków do nauki. Ale miał, jak ojciec, fach w rękach. Robota szła mu jak żadnemu z jego braci. Jeździł z ojcem na budowy, pomagał. Chciał jak najszybciej pracować.
- Po co mi ta głupia szkoła! Pójdę do roboty i problem z głowy.
Ale nie był pełnoletni. Nie mógł na własną rękę zrezygnować z nauki, choć tak bardzo o to walczył.
Gdy zaczęły się problemy, zaopiekował się nim jego wychowawca. Tłumaczył mu, jak wygląda prawdziwe życie, jak wygląda normalna rodzina, że to co on zna, to nie jest norma.
Wtedy nie chciał przyjąć tego do wiadomości.
- Co oni wiedzą! Jakby pożyli tak jak ja, to moglibyśmy dyskutować! Złościł się, ale rozmowy z wychowawcą bardzo lubił. W domu nikt z nim nigdy nie rozmawiał. To była dla niego nowość. Ale przyjemna, jak się okazało, nowość. Słowa wychowawcy bardzo go wspierały, ale przecież przyznać się do tego nie mógł. Żeby pokazać swoją siłę i nie zdradzić przypadkiem żadnych słabości, broił coraz bardziej. Skończyło się to w końcu sprawą w sądzie. Dostał nadzór kuratora. Ale co tam. Kurator tylko przychodził od czasu do czasu. Pogadał z nim i już. Myślał, że może dalej robić dalej to, co wcześniej, ale chyba mu się już nie bardzo chciało. Nie miał już sił do ciągłych walk z kolegami - o honor. Oczywiście, jak trzeba było, to przywalił, jak ktoś według niego na to zasłużył. Z nauką jednak nie radził sobie zupełnie. Jak został drugi rok w tej samej klasie, rodzice zdecydowali, że trzeba go przepisać do szkoły, gdzie nauczą go zawodu. Z takiej szkoły przynajmniej będzie jakiś pożytek. Jak postanowili, tak się i stało. Michał wylądował w klasie o specjalności: wykańczanie wnętrz. No ale… tam byli uczniowie podobni do niego… miał zatem kompanów, którzy go rozumieli. Zdarzały mu się wpadki. To impreza suto zakrapiana, to jakaś ustawka, ale szkoły pilnował, zwłaszcza warsztatów. Podobało mu się to. Nauczyciele od praktyki go chwalili, zawsze miał chęci do roboty i mnóstwo siły. Nic nie było w stanie go powstrzymać, gdy coś sobie postanowił. A do tego nie gonili go z nauką, odrabianiem zadań. Miał po prostu być na lekcjach. To był w stanie zrobić.
Często myślał o tym, co mówił mu kiedyś jego wychowawca. Że może żyć lepiej, że jego przyszłość leży w jego rękach, że on wszystko może, jak tylko będzie chciał, bo ma siłę większą niż inni, bo od dziecka zawsze musiał o coś walczyć.
- Może on ma rację? Może watro spróbować? Ale jak wyjść z tego bagienka? Pracą? Może pracą, to przecież umiem. Tak mi mówił ten, od praktyk…
Zaczął kombinować. Wiedział, że jak zaczyna coś remontować, to ma to być zrobione dobrze. Może ogłady mu brakowało, ale dryg do roboty miał zawsze.
Po skończeniu szkoły zaczął pracować na czarno. Wtedy lepiej płacili. Jego praca została szybko zauważona. Klienci zaczęli się do niego zwracać bezpośrednio. Proponowali dodatkowe fuchy. Był tańszy, dobry i przede wszystkim dokładny. A to w tym fachu jest niezwykle cenne. Wtedy zobaczył, że nie musi pracować u kogoś. Równie dobrze, może robić to sam. Wtedy, to co zarobi, będzie jego. Nikt nie będzie mu ględził nad głową i go pouczał.
- Ale jak zdobyć sprzęt??? Skąd wziąć na to kasę? Zastanawiał się. Z tego co ma, nie da rady odłożyć.
Pewnego dnia kolega zaproponował mu wyjazd do Norwegii, na budowę. To była dla niego szansa. Mógł zarobić na upragniony sprzęt. Wyjechał na kontrakt na kilka miesięcy, legalnie. Miał ubezpieczenie i wszystkie świadczenia, a do tego niezłą kasę. Tam dowiedział się, gdzie najtaniej kupić dobry, używany sprzęt. Pierwszy wyjazd za granicę miał już za sobą. Czemu nie spróbować znowu? Wyjazd w poszukiwaniu dobrego sprzętu??? To jest myśl.
Gdy wrócił do kraju zakręcił się przy handlarzach samochodów. Znalazł kogoś, kto wyjeżdża do Niemiec. Zabrał się z nim. Ten gość miał kontakty. Pokierował go. Michał szybko zakupił potrzebny sprzęt. Szczęśliwy wrócił do kraju. Wioząc w bagażniku tak cenne dla niego skarby.
- I co teraz? Robota na czarno nie zawsze popłaca. A jak mi się coś stanie? Co wtedy?
Pracować na etacie też nie chciał. Nie chciał już robić u kogoś. Zawsze był indywidualistą i nerwusem. Nie zawsze dogadywał się ze współpracownikami.
- Może założę firmę? Ale od czego mam zacząć? Jak to zrobić? Czy ja sobie z tym wszystkim poradzę? Przecież nawet w szkole sobie nigdy nie umiałem się odnaleźć… Czy dam radę to wszystko ogarnąć?
Jeździł do urzędu pracy. Musiał składać potrzebne podpisy. Pewnego dnia dostał ulotkę o dotacjach dla młodych przedsiębiorców. Dawali kasę. Mógł za to kupić jeszcze więcej sprzętu.
- Czemu nie spróbować? Raz kozie śmierć. Niech się dzieje, co ma się dziać! Pojawiła się radosna myśl.
- Przecież z niejednej opresji musiałem wychodzić już jako dziecko, to teraz, nawet jak mi coś nie wyjdzie, to poszukam po prostu innego wyjścia i już. Przypomniały mu się wtedy słowa jego wychowawcy…
I tak podjął odważną męską decyzję. Decyzję o zmianie swojego życia.
Zaczął rozpytywać o szczegóły. Zdecydował się na założenie własnej działalności. Na lokalnym rynku był już znany. Miał już część sprzętu. Dostał pomoc w zakresie napisania biznesplanu, uczestniczył w szkoleniach, gdzie dowiedział się, jak założyć i prowadzić firmę, jak wyglądają początki działalności, jak wykonywać rozliczenia. Mógł liczyć na dofinansowanie ZUS-u, przez sześć miesięcy i zniżkę opłat przez dwa lata. O dziwo to wszystko złapał w mig. I pomyśleć, że tak niedawno miał wielkie problemy z matematyką. Założył swoją firmę. Podpisał umowę z biurem rachunkowym, dla pewności, żeby nie popełnić żadnego błędu w rozliczeniach. Zleceń mu nie brakowało. Dziś pracuje jako podwykonawca. Realizuje kontrakty w kraju i za granicą. Zatrudnia już kilku pracowników. Pracuje sporo, ale dla siebie. Robi to, co umie najlepiej. Zaczyna układać sobie życie. Praca na wyjazdach nauczyła go nieco ogłady. Nauczył się podstawowych zasad zachowania się w grupie, już nie reaguje tak nerwowo, jak to było, gdy był dzieckiem. Poznał tajniki prowadzenia rozmazów z klientami, ustalania szczegółów zleceń. Na razie pracuje często na wyjazdach, ale myśli o zakupie swojego bezpiecznego zakątka, pięknej, zielonej działeczki, koniecznie pod lasem (zawsze o tym marzył), gdzie będzie mógł wybudować kiedyś własny dom i założyć szczęśliwą rodzinę, wolną od doświadczeń, jakie on miał w dzieciństwie…


piątek, 23 października 2015

Odrodzić się jak Feniks (z serii: Wiara w siebie.. część 4)

fot. Luka Kwiatkowsky


„Nie można poznać samego siebie, dopóki nie pozna się własnych granic. Ale czy musimy koniecznie wszystko o sobie wiedzieć? Człowiek istnieje nie tylko po to, by poszerzać granice swego poznania, lecz również po to, by uprawiać ziemię, siać, żąć, wypiekać chleb.”

Paulo Coelho

            Dni uciekały, a oni tak cierpieli. Nic w tym życiu nie jest stałe. Wszystko ucieka nam przez palce. Do niczego nie możemy dojść. Jakby cały świat sprzysiągł się przeciw nam. I Julka i Robert chowali swoje uczucia na dnie serca. Chcieli się wspierać wzajemnie, jak zawsze, ale jakoś przestało to wychodzić. Obydwoje przestali wierzyć w lepsze jutro. Niby szli do przodu, lecz przeszłość szumiała w głowie jak jakiś ogromny sztorm. Julka zamykała się w swoim cierpieniu, a Robert z całych sił brnął przed siebie. Był głową rodziny, nie mógł zawieść najbliższych. Nie on. Za wszelką cenę chciał ochronić najbliższych. To on był jej głównym żywicielem. Ale mamie nie był w stanie pomóc. Mimo wszelkich starań, za nią walczyć nie mógł. Choroby też nie był wstanie odsunąć. Mama zgasła…
Cała siła, którą tak pielęgnował zaczęła ciążyć. Za dużo bólu…
Zaczął się czuć coraz gorzej. Był ogromnie słaby. Wszystko go potwornie bolało. Każdy ruch wydawał się wielkim wysiłkiem. Serce łomotało w piersi jak szalone, stawy i mięśnie odmawiały posłuszeństwa, Zaczął mieć ogromne problemy z oddychaniem. Łapał powietrze jak ryba pozbawiona swojej ukochanej wody.
Cierpienie duszy, stawało się cierpieniem ciała.
Po kilku tygodniach był tak słaby, że nie był w stanie pracować.
- Co teraz z nami będzie? Jak sobie poradzimy? A jak choroba mamy dopadła też mnie? Czarne myśli nie dawały mu normalnie funkcjonować.
W końcu był zmuszony udać się do lekarza. Poddawano go wielu badaniom. Podstawowe wyniki w porządku. I znów cała seria dodatkowych medycznych wariacji. Dom, lekarz, szpital, dom, lekarz, szpital i tak w koło.
Emocje brały górę. Chciał walczyć, ale nie bardzo wiedział z czym. Lekarze rozkładali ręce, nikt nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Ta niepewność była najgorsza.
- Jak mi nic nie jest, to czemu nie daję rady nawet chodzić. Co się za mną u licha dzieje? A może to jakiś ukryty nowotwór? Tak, na pewno to jest nowotwór. Nie może być inaczej. A wszyscy po prostu nie mówią mi nic, żeby mnie dodatkowo nie stresować. Wmawiał sobie, przyciągając kolejne wisielcze myśli.
Julka widziała jak bardzo jej mąż cierpi. O śmierci mamy nie chciał rozmawiać. Ale ona wiedziała… Jak zmarł jej tato, też nie chciała z nikim dzielić się swoim cierpieniem. Mierzyła się z bólem po stracie ukochanej osoby w otchłani samotności, najczęściej w nocy, gdy nie mogła spać. Z Robertem działo się to samo. Całą noc spacerował po mieszkaniu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Rozmyślał… Wtedy dzienne światło nie przeszkadzało mu w przeżywaniu wewnętrznej pustki. Owa pustka, zżerała jego siły witalne, odbierała siłę do normalności. Dusiła, jak jakaś niewidzialna ręka, która paskudnymi, kościstymi i przerażająco lodowanymi palcami, zaciskała mu się na szyi jak jakaś ogromna pętla, wielki szary, lodowaty sznur. Czuł ten chłód, czuł zacisk tych palców. Nie mógł złapać powietrza. Miał wrażenie, że coś włazi w jego płuca, ściska je do granic możliwości, nie pozwalając przedostać się resztkom powietrza. To było strasznie uczucie. Wychodził z sypialni ilekroć to coś nadchodziło. A nadchodziło każdej nocy. Nie chciał, by Julka widziała, co się z nim dzieje.
- Umieram, na pewno powoli umieram. Nie mam już sił by dalej z tym walczyć… Nie daję już rady… Ale mam rodzinę… Jak oni poradzą sobie sami??? Nie mogę im tego zrobić.
I tak dwa sprzeczne uczucia mocowały się jak jakieś dwa umięśnione osiłki na ringu. Raz przegrywał jeden, raz drugi. Raz wstawał jeden – już wydawać by się mogło po nokaucie, potem z maty wstawał ten drugi. I walczyli nadal. A Robert wił się z bólu i zmęczenia. Nie sypiał prawie wcale. Sen uciekał nie zważając na stan jego ducha i ciała, dodatkowo odsuwając dalej i dalej dzień wyzdrowienia. Ta potworna niemoc i niepewność… To było w tym wszystkim najbardziej okropne.
            Jula nie umiała pomóc mężowi. Widziała, ze bardzo cierpi. Nie wiedziała, co może zrobić. Ta ogromna niemoc przechodziła i na nią jak pocałunek Dementora, wysysając resztki sił do życia, odbierając marzenia. Próbowała ratować się za wszelką siłę. Czuła, że jej układ nerwowy nie daje już rady.
Te wszystkie wydarzenia ostatnich miesięcy to było o wiele za dużo. Podobno nieszczęścia chodzą parami, a tu zebrały się w jakieś ogromne stado, stado wygłodniałych wilków, które,  nie wiedzieć czemu, nagle postanowiło rozszarpać ich rodzinę. Osaczyło ich z wszystkich stron, odcinając wszystkie możliwe drogi ucieczki. Podstępne stado, wkradające się w ich wnętrza, burzące spokój ducha i rabujące resztki poczucia bezpieczeństwa.
Ale Jula nie zamierzała się poddać.
- Jeszcze nie teraz! Mamy przecież dla kogo żyć! Powtarzała sobie.
Chodziła na długie spacery. Szukała pięknych zakątków. Matka natura zawsze była jej sprzymierzeńcem. W liściach, trawach, wodzie i krzakach poszukiwała rozwiązania ich problemów. Szukała siły do walki. Łapała piękno świata i chłonęła je. To na chwilę pomagało. Wcześniej uwieczniała każdą chwilę za pomocą obiektywu. Teraz nawet zapominała, że ma aparat. Leżał porzucony, gdzieś w kącie ciemnej szafy.
Pewnego dnia otrzymała wiadomość od dawnej koleżanki. Olka odezwała się do niej któregoś letniego wieczoru. Też, jak ona nie dawała sobie rady z życiem. Szukała wsparcia. Jakoś ich emocje, nie wiedzieć czemu, się przyciągnęły. Tak bardzo obie potrzebowały wsparcia. Olka też, jak Robert miała ogromne problemy ze zdrowiem, stała na życiowym rozdrożu i nie wiedziała, co ma dalej począć. Dusza wołała o pomoc, a ciało dawało do wiwatu. To przyciągało kolejne i kolejne problemy.
- Ola, jesteś silną kobietą. Zawsze byłaś. Pokonasz wszystkie przeciwności. Nie poddawaj się. Pocieszała koleżankę Jula, sama nie mając już sił do swoich emocji.
- Wiesz Ola, nam też ciężko, ale nie poddajemy się – pisała. Ja w każdej małej rzeczy szukam siły. Ale to czasem nie wystarcza...
Zaczęły bardzo dużo z sobą rozmawiać. Były daleko, ale odległość, przy tak rozwiniętej technice i w dobie Internetu nie stanowiła problemu. Obie były nocnymi markami, a złe myśli przychodziły wieczorami, więc wzajemnie się wspierały, jak umiały. Każda dzieliła się swoją historią. Każda próbowała układać życie na nowo po swojemu, małymi kroczkami, by przetrwać…
Co ich wtedy tak przyciągnęło do siebie? Przecież tyle lat nie miały ze sobą żadnego kontaktu. To zostało jakąś wielką tajemnicą losu. Ta dziwna, pchająca ich ku sobie siła nie przyznała się, czym jest. Ale powodowała, że obie stają się powoli silniejsze. Wylewając emocje na zewnątrz, zaczęły stawać na nogi. Powoli, bardzo powoli, ale działało. Pewnego dnia, obie równocześnie odkryły, że ta siła tkwi w nich samych. Powstawały jak dwa Feniksy z popiołów, coraz piękniejsze i silniejsze. Zaczęły wyrzucać emocje za pomocą działań twórczych. Olka zaczęła pisać i to okazało się dla niej wielkim wybawianiem, a Jula odkopała zakurzony aparat i zaczęła znów biegać z nim po okolicy.
Wiara w siebie powoli, powoli zaczęła budzić się w przyjaciółkach na nowo. Ze zdwojoną siłą, bo podwójnie, w ich zagubionych przez wiele miesięcy duszach…

Cdn…


czwartek, 22 października 2015

Wiara w siebie czasem się gubi, co nie znaczy, że mamy jej nie szukać na nowo… (część 3)

fot. Ewa Kawalec


„Niech pociechą dla nas będzie to, iż żaden ból nie trwa wiecznie. Kończy się cierpienie, pojawia radość i tak równoważą się nawzajem.”

Albert Camus


- Czy życie znowu sprzysięgło się przeciw nam? Zapytała Julka swego ukochanego męża.
- Kiedy w końcu zakończą się te wszystkie nasze kłopoty? Ja już nie daję rady.
Robert przytulił ją mocno do siebie. Bardzo cierpiał. Siostra napisała mu, że ich mama jest ciężko chora. Walczy, ale nikt nie daje żadnych nadziei…
Matka Roberta była niezwykle wspaniałą kobietą. Ciepłą, uczynną, zawsze pomocną. Wiele lat wspierała i jego i jego rodzinę. Pomagała, jak wszystko inne zawodziło. Zawsze mogli na nią liczyć. Nie mógł uwierzyć, że teraz zmaga się z tą straszną chorobą. Nie mógł sobie darować, że nie może być blisko niej. Że jest tak daleko, a ona tam, gdzieś w kraju bardzo cierpi. A on nie miał szans dostać urlopu. Wielki ból rozdzierał mu serce. Tak bardzo chciał wierzyć, że wszystko będzie dobrze.
- Co robić? Pojechać do Polski? Zostawić pracę? Z czego będziemy żyć, jak mnie zwolnią? Co z mamą? Czy uda mi się ją jeszcze zobaczyć? Czy stanie się cud i ona wyzdrowieje? Co zrobić, żeby jej pomóc? Muszę być silny.
Nie mógł o wszystkim powiedzieć Julce. Ona i bez tego miotała się ze swoimi emocjami. A on – głowa rodziny, musiał teraz stanąć na wysokości zadania. Nigdy na nic się nie skarżył. Wspierał swoją rodzinę jak mógł. Tak wiele od niego zależało. Martwił się o byt bliskich, martwił się o Julkę, o mamę. Tak bardzo bał się o swoje ukochane kobiety. Dusił to w środku. Nie mógł pokazać strachu. To w niczym nie pomagało. On miał dawać wsparcie. A tak naprawdę sam go teraz tak bardzo potrzebował. Mimo zewnętrznej siły w środku był niezwykle wrażliwym człowiekiem, który dla swoich ukochanych, był w stanie do największych poświęceń.
Dzwonił często do matki.
- Mamo, jak się czujesz? Co u was słuchać?
- Dobrze synku, wszystko w porządku. Nie martw się. Nie wiem czemu wszyscy ciągają mnie po tych wszystkich szpitalach. Przecież dobrze się czuję. A oni mówią, że muszę tu być. Ale naprawdę czuję się dobrze. Naprawdę. A co u was? Jak Amelka i Jula? Dajecie sobie radę?
- Tak mamo. Wszystko dobrze.
Obydwoje tak bardzo kłamali. Mama po kolejnej chemii ledwo dawała radę podnieść się z łóżka, Jula walczyła z emocjami, Robert z ogromnym strachem.
- Wszystko dobrze mamusiu. Nie martw się o nas. Tu wszystko ok. Mam pracę, znaleźliśmy wspaniałe mieszkanie. Ja zarabiam, Julia się realizuje. Dbaj proszę o siebie. Będę robił wszystko, żebyśmy przyjechali choć na święta, na parę dni. Bardzo tęsknimy za tobą.
- Ja za wami też bardzo tęsknię. Ale pilnuj pracy. Jak nie dasz rady urwać się z pracy, nic się nie stanie.
Nie chciała, żeby przyjeżdżali i zobaczyli ją w tym stanie. Wiedziała, że z wszystkich sił będzie walczyć. Czuła jednak, że choroba postępuje w bardzo szybkim tempie. Czuła się coraz gorzej.
Pewnego dnia zadzwoniła siostra.
- Witaj bracie. Wiesz… jak tylko możesz weź urlop. Przyjedź. Z mamą jest coraz gorzej. Ona bardzo cierpi, choć nie pokazuje tego na zewnątrz. Kiedy do niej nie pójdę stara się, by uśmiech nie schodził z jej twarzy. Ale.. wiesz… ona chyba wie... Mam wrażenie, że codziennie się ze mną żegna.
Tego było już za wiele.
- Muszę pojechać do Polski. Muszę powiedzieć Julii prawdę o chorobie mamy…
Za kilka dni dostał urlop. Jula też. Mogli na dwa tygodnie wyjechać. Zdążyli pożegnać się z mamą. Kilka dni później… mama zmarła…
I dla Roberta i dla Julii to był ogromny cios. Nic tak nie boli, jak utrata bliskiej osoby. Osoby, która zawsze była, która wspierała, która kochała. I nagle ta wielka, straszna pustka. Ten okropny ból. Serce piekło od środka jak szalone. Jakby powstała w nim jakaś ogromna wyrwa, jakby ktoś nagle zabrał wielki kawałek duszy. Pustka… i tylko wkoło ta przerażająca cisza i mrok. Czemu kochani ludzie tak szybko odchodzą…? Robert wewnętrznie krwawił z bólu. Krwawił, ale nie był w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa, ani nawet jednej łzy. Czuł tylko to wewnętrzne pieczenie, tą ogromną pustkę…
Po tych smutnych wydarzeniach wrócili do siebie. Obowiązki związane z pracą nie pozwoliły dłużej zostać w kraju. Trzeba wracać. Trzeba jakoś żyć dalej. Tylko jak???
Jula rozumiała ból męża. Nie musiał nic mówić. Ona wiedziała, jak to jest. Straciła swojego tatę w podobny sposób wiele, wiele lat temu, kiedy była jeszcze dzieckiem. Też bardzo wtedy cierpiała. Też nie mogła sobie z tym wszystkim poradzić. Wtedy jej życie tak bardzo nagle się zmieniło. Pamiętała rozpacz mamy, jej rodzeństwa i swoją wielką rozpacz. To uczucie, że nic już nie będzie takie jak dawniej… Wszystkie jej dawne wspomnienia nagle wróciły. Wróciły i wierciły w emocjach, przeszywając ją na wskroś.
A życie toczyło się dalej. Mimo wielkiej rozpaczy, toczyło się. Musieli jakoś żyć dalej. Pozbierać wszystkie emocje do wielkiej puszki, zamknąć je i iść dalej przed siebie, z kolejnym bagażem doświadczeń na plecach…

Cdn…


środa, 21 października 2015

Kobieta o stu twarzach

fot. Luka Kwiatkowsky

„W konfrontacji strumienia ze skałą, strumień zawsze wygrywa - nie przez swoją siłę, ale przez wytrwałość.”

Budda


            Diana była pełną determinacji kobietą. Tak bardzo walczyła o swoją przyszłość. Chciała zdobywać świat, chciała osiągnąć wiele. Pochodziła z biednej rodziny. W swoim kraju nie miała wielkich szans na rozwinięcie skrzydeł. Nic tam nie było takie cudowne. Żelazna kurtyna… walka o każdy grosz, o każdy oddech. Niemożność wyrażania swoich poglądów otwarcie. Ona nie mogła tak żyć. Nie godziła się na marazm, na wegetację dnia codziennego.
- Co ja tu mogę osiągnąć? Co robić w tym dziwnym kraju, pogrążonym w ciemności dnia? Czemu nikt w moim otoczeniu nie chce niczego zmienić? Czemu ci wszyscy ludzie tak się boją?  Czemu nie chcą o siebie walczyć?
Oni nie chcieli. Przez tak wiele lat, nauczyli się funkcjonować w tych dziwnych regułach. Regułach wielkiego, wchechwiedzącego państwa, w którym człowiek nie do końca się liczył. Liczyło się dobro władz i ich wspaniały wizerunek na zewnątrz. Z pozoru cudne państwo, wolne od wszelkich zmartwień i trosk, idylla szczęśliwości…
Diana miała duszę artysty. Od dziecka wiedziała, że kiedyś stąd ucieknie, że nie na się pogrążyć marazmowi otoczenia, który codziennie kazał milczeć. Milczenie było takie bezpieczne… Ale oznaczało również rezygnację z własnego ja, z własnych ambicji i marzeń. Podporządkowanie się dobru ogółu. Ale czy można realizować siebie, w świecie, który na każdym kroku wymaga od ciebie, byś był jak reszta? Być realizował się na rzecz dobra społeczeństwa, byś zatracił swoje ambicje i człowieczeństwo? Presja otoczenia była ogromna. Każda niefortunna wypowiedź była srogo karana. Zanim ktoś odważył się wypowiadać swój myśli, skrzętnie sprawdzał, czy aby gdzieś nieopodal nie kryje się jakiś szpieg, który doniesie… Życie w ciągłym strachu, strachu, który paraliżował, sprawiał, że czasem nie miało się odwagi zrobić kroku.
Gdy widzi się świat przez pryzmat piękna, nie lubi się być ciągle w kajdanach. A walka z kajdanami bywa niebezpieczna…
Diana latami zbierała pieniądze na wyjazd. Uczyła się języka, dbała o swój rozwój na ile mogła. Często rezygnowała z wszelkich przyjemności, by kiedyś osiągnąć swój cel.
Pewnego dnia stało się to możliwe. Nasze pragnienia, gdy są wystarczająco silne spełniają się. Trzeba tylko mocno w to wierzyć i nie poddawać się przeciwnościom losu. Wyjechała do wielkiego obcego kraju, w poszukiwaniu lepszego życia. Rozpoczynała pracując w gastronomii, w hotelowej restauracji. Praca ciężka. Pracowała jako kelnerka. Jak trudno dogadać się z klientem, gdy nie operowało się obcym językiem na co dzień.
- Co oni do mnie mówią? Czemu tak szybko? Co właściwie zamawiają?
Początki były ogromnie trudne. Ale z czasem się zaaklimatyzowała. Obczyzna, ale wolna obczyzna. Bez tych okropnych ciężkich łańcuchów. W kraju, w którym zamieszkała, królowała różnorodność. Wiele kultur, wielu obcokrajowców, wielu ciekawych ludzi, którzy walczyli o lepsze jutro. Tak jak ona…
Dusza artystyczna nie dawała Dianie spokoju. Poszukiwała siebie. Szukała piękna w każdym dniu. Zawsze chciała być aktorką. To piękny zawód, w którym ciągle można było być kimś innym, zmieniać skórę jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Czuć emocje, grać kogoś innego, kto tak wiele może, kto zwycięża wszystkie przeciwności losu, kto obronną ręką wychodzi z marazmu życia. Nie było dla niej najważniejsze to, by ten zawód wykonywać na co dzień. Chciała poczuć po prostu to, co inni ludzie czują w środku. Co się dzieje z człowiekiem jak się zmienia, i co się dzieje jak poczuje się wewnętrzne piękno.
I pewnego dnia poznała Bogdana. On pasjonował się fotografią. Miał bzika na punkcie kobiecego, wewnętrznego światła. Od Diany światło biło niezwykłym blaskiem. Mimo zewnętrznej, codziennej, wydawać by się mogło, twarzy.
- Ta dziewczyna jest niezwykle ciekawa. Jest w niej coś… coś pięknego i niepowtarzalnego. Pomyślał…
I zaczęli ze sobą pracować. Diana została modelką. To było takie cudne. Nagle stawała się kimś innym. Odrywała się od zasad, reguł, zapominała o wszystkich problemach. Podczas sesji dawała z siebie wszystko.
Mogła poczuć się jak kobieta vamp, walcząca z dziką zwierzyną. Ta wielka siła, która w niej drzemała uwidaczniała się na zdjęciach. Zimny wzrok, pewność siebie, której jej tak często brakowało. Zero strachu, piękno władzy nad własnymi słabościami.
- Mogę wszystko! Świat stoi przede mną otworem. Wysadzę każdą skałę, która stanie na mojej drodze. Całe moje życie, jest w moich rękach!
Z tej kobiety zmieniała się w kruchą istotkę chowająca się a krzakach. Strach przed wielkim światem, jaki wtedy poczuła przeraził ją, a jednocześnie otworzył na dalsze eksperymentowanie. Eksperymentowanie z życiem, w którym strachu nie brakuje. Podczas tej sesji poczuła, że jest w stanie wewnętrznie go pokonać. Nie rezygnować z walki, pomimo strachu. Poczuła, że owe uczucie, może czasem stać się sprzymierzeńcem człowieka. Piękne rzeczy nie powstają w sferze komfortu. Trzeba wyjść poza tą sferę, żeby poczuć więcej. Żeby móc się dalej rozwijać. Te nasze uczucia. Jak często determinują to, co robimy ze swoim życiem. „Dawniej się bałem i nie robiłem, teraz się boję i robię” – jak powiedział Jacek Walkiewicz. Nie można działać bez strachu. On jest cięgle wokół nas. Każda zmiana z nim się wiąże. Wiąże się z nim, bo wchodzimy w coś nowego, dla nas zupełnie obcego. A jeśli czegoś doświadczamy pierwszy raz, nie wiemy, czego możemy się spodziewać. I to często odbiera nam siłę do zasmakowanie piękna poznawczej mocy. Przeraża nas to, że nie mamy wypracowanych scenariuszów walki z nowymi przeciwnościami, a także scenariuszów doświadczania rzeczy pięknych, ale nowych, a przez to, tak nam obcych.
Na kolejnej sesji była jak piękny motyl, szybujący w otchłaniach niebios.
- Ta cudna wolność. Nic nie muszę. Robię tylko to co chcę. Frunę, lekka, oderwana od ziemskich trudności, chłonąc życie pełną piersią. Czuję ten cudny wiatr w żaglach.
Mogła poczuć się też jak leśna nimfa, rodem z najpiękniejszej baśni. Wszystko tam było takie magiczne, niepowtarzalne i.. zależne od niej samej. Każdy zielony zakątek dawał nadzieję. Wokół jest tyle piękna, którego nie zauważamy na co dzień. A matka natura tak często nas potrafi rozpieszczać, dając receptę na trudne dni. Dając siłę w pięknie. Dając emocje i to poczucie, że przyroda nam sprzyja, gdy tylko potrafimy się z nią utożsamiać i żyć z nią w harmonii.
Piękno muzyki, połączone z cudnymi, ciepłymi kolorami jesieni. W tym wszystkim Diana – kobieta otwarta na świat, znająca swoją siłę. Królowa lodu w świecie pełnym pięknych barw. Panująca nad wszelkimi demonami. Trzymająca wszystko twardą ręką.
I w końcu burza życia. Burza, sztorm, wodna otchłań, a w oddali piękny, mocny, stary most, który przetrzymał niejedną wojnę. I pośrodku ona – ona, która się nie poddaje. Która z każdej burzy czerpie moc. Która każde trudne doświadczenie nie traktuje jak porażkę, lecz jak naukę, z której można wyciągnąć lekcję życia. I wstaje, rodzi się na nowo, jeszcze silniejsza niż była… 

Jak często w codziennym życiu doświadczamy tych wszystkich uczuć. Jak ważne jest to, żeby je poczuć i przetrawić w sobie. Jedne nam pomagają, sprawiają, że jesteśmy silni. Że pokonujemy strach i brniemy do przodu. Inne powodują, że biomy się często samych sobie albo zatracamy się w myśleniu, że nic się nie da. Że nie jesteśmy w stanie niczego zmienić. Człowiek jest niezwykłą istotą, posiadającą wielkie serce. Tylko od ciebie zależy które uczucia wezmą u ciebie górę. To ty sam kreujesz swoje życie poprzez pozytywne lub negatywne myślenie o sobie. Ty budujesz pryzmat, przez który widzisz świat. Może to być różowe szkiełko, gdzie wszystko jest ważne i jest po coś, świat jest piękny i bez granic, gdzie jesteś zwycięzcą, lub szkiełko czarne, które cię pogrąży, przez które zobaczysz siebie jako ofiarę losu, zależną od wszystkiego, tylko nie od siebie.
Pamiętaj! Każdy z nas ma w sobie piękno, czasem głęboko ukryte. Ale zawsze ma. Walcz o to by twoje szkiełka nabierały pięknych barw, rób wszystko, by zmieniać swoje myślenie na pozytywne, wierz w siebie, bo tylko wtedy wygrasz życie.


wtorek, 20 października 2015

W końcu robię to, co lubię… cz. 3 (z serii „Czasem nie wiesz, gdzie zawód cię poniesie”)

fot. Luka Kwiatkowsky

„Jeśli możesz kłaść się spać każdej nocy ze świadomością, że w ciągu dnia dałeś z siebie wszystko, sukces Cię znajdzie.”

Mason Russell L.


Umęczona niezmiernie, nie czując własnych nóg, od biegania cały dzień w butach na obcasie podczas konferencji, Olka wyruszyła w drogę. Nie miała pojęcia gdzie jedzie. Ponoć do jakiejś maleńkiej miejscowości do szkoły, na rozmową kwalifikacyjną. Wszystko huczało jej w głowie. Była tak wściekła na szefa, za to wredne „– śmy”. Nie mieściło jej się w głowie, że mógł się wobec niej tak paskudnie zachować. Przecież doskonale wiedział, ile pracy włożyła w przygotowania i jak, cały ten czas, to właśnie on uprzykrzał jej życie. To „-śmy” przelało czarę goryczy. Całe szczęście, że Maciek, jej mąż mógł ją wtedy podwieźć. Sama, po tylu emocjach, chyba nie dałaby rady.
Owa rozmowa była owiana jakąś nutką tajemnicy. Pamiętała ten dziwny telefon, który odebrała w biegu, w wirze prac związanych z przygotowaniami do konferencji.
- Dzień dobry. Pani Jaroch?
- Tak, dzień dobry.
- Wysyłała do nas pani swoją aplikację. Czy nadal jest pani zainteresowana pracą?
- Tak oczywiście.
- To zapraszamy panią na rozmowę kwalifikacyjną. Zależy nam na czasie. Kiedy pani może do nas dotrzeć najwcześniej? Zależy nam na rozmowie jutro.
- Bardzo przepraszam, ale obecnie mam ogromnie dużo pracy. Jutro mam konferencję, którą organizuję. Muszę tam być cały dzień.
- To o której pani kończy?
- Myślę, że koło szesnastej.
- To zapraszam panią na siedemnastą.
- Bardzo się cieszę. Będę na pewno.
- Do widzenia.
- Do widzenia.
Wtedy, gdy odłożyła słuchawkę nie mogła w to uwierzyć. Teraz, jadąc na spotkanie, nie wierzyła tym bardziej.
- Jaka szkoła pracuje do siedemnastej? Gdzie ja się udaję? Co tam zastanę? Co mnie tam czeka? Ale w razie czego mam męża w samochodzie. Myślała wystraszona.
Nie mogli znaleźć tego tajemniczego miejsca. Błądzili po okolicy. Tajemnicza mała wioseczka tak bardzo przypominała jej rodzinne strony. Wszędzie pagórki i lasy. A ona to kochała. W końcu namiastka domu… Sentyment i wspomnienia powróciły.
- Jeśli to miejsce tak bardzo przypomina mi moje rodzinne strony, to nie może mnie tu spotkać nic złego. Pomyślała.
W końcu, po kilkudziesięciu minutach jeżdżenia w koło dotarli z mężem na miejsce. Z duszą na ramieniu i okropnie bijącym sercem, stanęła przed budynkiem szkoły. Wielkie brązowe drzwi czekały. Podobnie jak kilka lat temu – żółte.
- Ruszam. Niech się dzieje wola nieba…
Pani, która zapraszała ją na rozmowę, poinstruowała ją, że gdy dotrze na miejsce, ma dzwonić do drzwi. Drżącą ręką nacisnęła kontakt. Usłyszała dźwięk dzwonka, potem czyjeś kroki w oddali. Zszedł do niej jakiś pan z czupryną koloru srebra.
- Dzień dobry. Nazywam się Aleksandra Jaroch. Przedstawiła się grzecznie. Byłam dziś umówiona na rozmowę kwalifikacyjną.
- Dzień dobry. Czekałem na panią. Zapraszam do gabinetu.
Ku jej zdziwieniu całe to miejsce, mimo tak późnej pory, tętniło życiem. Wszyscy coś załatwiali, ganiali, przygotowywali jakieś dekoracje. Ta szkoła nie przypominała jej tej, zapamiętanej z dzieciństwa. Wszyscy serdecznie ją powitali. Weszła za tajemniczym panem do gabinetu. Zorientowała się, że to był dyrektor owej kolorowej i tętniącej życiem placówki.
- Słyszałem, że jest pani szalenie zajętą osobą.
- Można tak powiedzieć… roześmiała się. Dziś miałam konferencję, którą musiałam poprowadzić. Organizowałam ją od samego początku. Właśnie biegłam do państwa prosto po wykładach. Bardzo piękna okolica.
- Tak słyszałem właśnie, że dziś ma pani wielki dzień. Czytałem pani CV. Ma pani wielkie doświadczenie.
- Dziękuję. Pracowałam w firmie, która zajmowała się głównie realizacją projektów. Więc miałam możliwość nauczenia się wielu rzeczy. Projekty zawsze były z różnych dziedzin.
- Od kiedy pani może zacząć pracę u nas? Od pierwszego września potrzebuję nauczyciela na świetlicę. Da pani radę załatwić wszystkie formalności w poprzedniej firmie?
Przez chwilę zamarła. Spodziewała się pytań, przygotowywała się do tej rozmowy. A tu tak po prostu… jedyne pytanie, jakie usłyszała, to było to, kiedy może zacząć pracować. I jak tu nie czuć magii tego miejsca??? Początek roku był za niecały tydzień. To było niesamowite.
- Mam dwutygodniowy okres wypowiedzenia i mnóstwo niewykorzystanego urlopu. Więc myślę, że wszystko zorganizuję do czasu rozpoczęcia roku szkolnego.
- Wie pani, to nie jest niestety pełny etat. Pracować pani będzie na świetlicy. To pewnie już pani wie.
- Tak oczywiście. Składając do państwa aplikację, zapoznałam się z warunkami zatrudnienia, jakie państwo oferujecie. Odparła.
- Doskonale. To jeszcze muszę pani wypisać skierowanie na badania. I spotykamy się niebawem. Proszę przyjść, jak tylko zrobi pani wszystkie badania. Omówimy wszystkie szczegóły.
- Dobrze. Dziękuję.
Wręczył jej potrzebne skierowanie i pożegnali się. Olka, wychodząc z budynku nie wiedziała jak się nazywa. Emocje puściły, a ona nie mogła uwierzyć w to, co się właśnie wydarzyło. Na miękkich nogach wsiadła do samochodu.
- I jak ci poszło, zapytał podekscytowany małżonek.
- Chyba dobrze… Ale do końca jeszcze nie wiem… Uszczypnij mnie proszę, bo nie wiem czy to co się właśnie wydarzyło to jakieś mary ze zmęczenia, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę.
- Ałaaaa… krzyknęła, jak Maciek uszczypnął ją w rękę.
- Sama chciałaś, żebym cię uszczypnął. No mów wreszcie, jak ci poszło bo umieram tutaj z nerwów.
- Wiesz, ten dyrektor nawet nie zapytał mnie o moje doświadczenie zawodowe. Po prostu oznajmił, że przeczytał moje CV i zapytał, kiedy mogę zacząć pracę na świetlicy! Czy ty to pojmujesz? Bo do mnie to jeszcze do końca nie dociera. Może mi się to przyśniło…
- Nie ma obawy, uszczypnięcie poczułaś. To mamy pewność, że sen to nie był. A do tego właśnie w rękach trzymasz skierowanie na badania, podpisane przez dyrektora. Powiedział jej mąż roześmiany.
- Ja wiedziałem, że za ciebie nawet kciuków trzymać nie trzeba. Gratuluję.
- Dzięki mężu, jesteś kochany.
I właśnie do niej dotarło, że to wszystko stało się tak szybko. W firmie jeszcze nikt nie wie, że dostała nową pracę i odchodzi. Jak to teraz wszystko rozegrać…??? Stres ścisnął ją za gardło. Na samą myśl rozmowy z szefem zrobiło jej się kolejny raz niedobrze. Ale trudno. trzeba iść za ciosem. Powiedziała A, trzeba powiedzieć i B. Tyle już trudności pokonałam, poradzę sobie i tym razem. Pomyślała.
- O czym myślisz Ola? Nagle zamarłaś. Zapytał Maciek.
- Pomyślałam o jutrzejszym dniu w pracy i zrobiło mi się niedobrze.
- Poradzisz sobie. Ja w ciebie wierzę. Nie z takich opresji wychodziłaś. Pamiętaj, tylko jeszcze jutrzejsza rozmowa i wszystko będzie prostsze. Już nie będziesz się tak stresować przed wyjściem do pracy. Głowa do góry. Kibicuję ci, pamiętaj…
I tak w duchu radości z wygranej i strachu przed dniem następnym Ola z mężem wrócili do ich maleńkiego, skromniutkiego domeczku…


Cdn…