środa, 30 września 2015

Sagan pod drzewem… (z serii: Wojenne opowieści)

fot. Ewa Kawalec


„Czas jest wszystkim tym,  co masz… i pewnego dnia może się okazać, że masz go mniej niż sądzisz…”

Randy Pausch

Wojenne wspomnienia bywają trudne… Ale to cześć życia naszych dziadków. Jakże dla nas odległa, a i jakże bliska obecnym życiem naszych przodków…
            Wiesia mieszkała ze swoim mężem Antkiem i córeczką Hanią w małej wiosce, nieopodal przełączy dukielskiej. Samo centrum tamtejszych działań wojennych.
Życie w ciągłym strachu. Walka o byt, o choćby namiastkę bezpieczeństwa… Była wtedy bardzo młoda. Chciała żyć, chciała patrzeć, jak jej córka będzie dorastać. To wszystko wtedy było takie kruche. Niepewność dnia kolejnego… Nic nie było wtedy na sto procent.
Niemcy, Rosjanie. Nie wiadomo, którzy byli gorsi… Wojna zabierała wszystko. Bliskich, dobytek, dach nad głową, często jedyne życie.
Szwagier Wiesi – Janek był bardzo dobrym człowiekiem. Zawsze im pomagał. Był tak inny od jej męża. Zawsze oddany, kochający, ciepły. Wiesia pamięta, jak ich odwiedzał, jeszcze przed wybuchem wojny…
- Wiesia, jesteś dobrą kobietą. Masz wspaniałą córeczkę. Dasz sobie rady z każdą trudnością. Wierzę w ciebie.
Powiadał jej, gdy miała wrażenie, że nie podoła dorosłemu życiu. Mąż nie zawsze ją wspierał. A Właściwie nie wspierał jej wcale. Ciągle gdzieś biegał. Pakował się co rusz w jakieś problemy. Nie dbał o dom i rodzinę.
- Wiesia, wiem, że mój brat nie jest ideałem. Ale spróbuj go zrozumieć. My nigdy nie mieliśmy łatwo. Ciągła bieda, brak jedzenia. On znalazł swój sposób na problemy. Trochę uciekał od rzeczywistości.
Szwagier miał jakiś dar mówienia. Potrafił pisać piękne listy. Miał duszę artysty. Zawsze mówił to, co myślał. Tylko wtedy, w tych czasach twórczość znikała pod presją walki o przetrwanie. Człowiek, człowiekowi wilkiem. Albo ja przeżyję, albo przeżyją inni…
Jego zdanie nie było wygodne. Nie godził się na los Polaków. Nie zważał na konieczność ważenia słów. Walczył o polskość. Był Polakiem. Nigdy się twego nie wyparł. Za swoją szczerość zapłacił największą karę. Ludzie obawiali się, ze ściągnie na nich nieszczęście. Donieśli… Niemcy zrobili obławę. Aresztowali… zabrali do Oświęcimia. Kilka miesięcy pisał do Wiesi i jej męża.
Pewnego dnia Antek obudził się w środku nocy.
- Mój brat nie żyje, powiedział.
- Skąd wiesz, zapytała przerażona Wiesia.
- Wiem, był właśnie u mnie, pożegnał się. Powiedział, że odchodzi….
Kilka dni później z Oświęcimia przyszło zawiadomienie: „Informujemy, że Jan Klimowicz, urodzony 12. września 1915 roku z powodów zdrowotnych zmarł dnia 20 marca 1941 roku w obozie w Oświęcimiu.”
To był dla nich szok. Antek wtedy tak bardzo zamknął się w sobie. Żal próbował zatruć alkoholem. Nie pomagało. Postanowił pomścić brata i odnaleźć donosiciela…
Przez kilka miesięcy próbował się dowiedzieć od ludzi, dlaczego jego brat musiał zginąć. Komu przeszkadzał. Kto tak bardzo go nienawidził… kto doniósł. Swój plan zrealizował. Donosiciel, to był dorobkiewicz. Dorabiał się na krzywdzie innych. Donosił, a za to dostawał parę groszy. Nie widział w tym nic złego. Bezpieczeństwo jego i jego rodziny wydawało mu się najważniejsze. Uważał, że gdy będzie żył w zgodzie z władzą, wszyscy jego bliscy przeżyją, a on będzie miał niezłą pozycję społeczną i przetrwa tą okropną wojnę. Honor, w obliczu wojny, nie miał dla niego żadnego znaczenia. Władza go obroni. Ludzie kochać go nie muszą. I tak donosił. Nie tylko na brata Antka… Wydał Niemcom, a potem Rosjanom, wielu niewinnych ludzi. Nie ważne było dla niego to, kto był przy władzy. Donosiciel był chroniony. Każdy oprawca lubił mieć wtyki w tłumie zbuntowanych Polaczków.
Skrzywdził wielu ludzi i wiele rodzin. To sprawiło, że Antek bez problemu znalazł sprzymierzeńców do zemsty… Postanowili ograbić znienawidzonego donosiciela. Oni wszyscy nie mieli co jeść, a donosiciel pławił się w luksusach… Zakradli się pewnego dnia w nocy. Napadli na jego dom. Zabrali wszystko, co tylko stanowiło jakąś wartość, a zdrajcę dotkliwie pobili. Choć tak mogli pomścić życie tak wielu niewinnych ludzi, którzy przez tego parszywca zginęli…
Niestety parszywiec miał mocne plecy. Szybko doniósł… Rozpoznał jednego z nich… Zaczęły się dochodzenia, przesłuchiwania, tortury. Większość paczki powołanej w imię zemsty nie wytrzymało przesłuchań… Wydali pozostałych. Antek był twardy. Dzielnie trzymał się na wszystkich przesłuchaniach. Nie wydał nikogo. Ale przypłacił to zdrowiem i dziesięcioletnim więzieniem. Wiesia z córką zostały same, bez środków do życia… Nie było jedzenia, nie było pieniędzy, nie było nic… Czasem sąsiedzi jej pomagali. Ale sami nie mieli co do garnka włożyć, więc przede wszystkim zdana była na siebie. Walczyła o uwolnienie męża. Pisała prośby, pisma, jeździła do przedstawicieli władzy, błagając o litość. Nie wskórała nic…
Jej pisma były odrzucane, ją traktowali jak śmiecia. Nie znaczyła nic. Pieniędzy też nie miała, więc żaden z niej pożytek. A że nie ma za co żyć i ma małe dziecko… A kogo to wtedy obchodziło…
Pewnego dnia straciła wiarę we wszystko.
- Janka straciłam, teraz kolej na Antka???? Czemu wszystkich mi zabierają??? Czy kiedyś moje cierpienia się zakończą?
Hanka rosła. Wiesia wiedziała, że jej córka ma teraz tylko ją. Że musi ochronić choć córeczkę. Wszystkich innych straciła…
W wyniszczonej wojną wiosce, szans na pracę nie było. Zwłaszcza dla kobiety posiadającej małe dziecko. Pracowała na roli, sama..  Ale to nie wystarczało, by się utrzymać. Panował straszliwy głód… Mieszkały w starutkim, drewnianym, zniszczonym walkami domeczku. Dach przeciekał, wodę trzeba było nosić z oddalonej o pół kilometra od domu studni. Na opał stać ich nie było. Zamiast podłóg w domeczku miały wysłużone klepisko. Spały na zapiecku, tam nie docierał wiatr, który hulał po izbie w chłodne dni…
- Mamusiu, jestem głodna.
- Haniu, musisz wytrzymać do jutra. Dziś chleba nie mamy. Na jutro postaram się zdobyć parę ziemniaków. Ugotuję ci. Nie płacz. Damy radę.
- Mamusiu, ale tak bardzo boli mnie brzuszek… płakała…
Wiesia tuliła ją do serca, próbując ukoić głodny brzuszek ciepłem matczynego serca.
- Jutro pójdziemy do kościoła. Poprosimy Boga o pomoc… Nie płacz Haniu, już dobrze…
Na drugi dzień szykowały się do wielokilometrowej wędrówki do kościoła. Były zmęczone, głodne…
- Mamusiu, daj mi pieniążka na ofiarę…
- Haniu, dziecko, nie mogę dać ci pieniążka… nie mam już żadnego pieniążka…
Przecież nie mam nawet na chleb i obiecane Hani wczoraj ziemniaki. Pomyślała Wiesia. Nie wiedziała co ma dalej robić… Hania rozpłakała się i wybiegła na zewnątrz. Wiesia usiadła przy piecu i płakała. Nie paliło się już i palić się nie miało.. Drzewa też już nie miały… Straciła poczucie czasu. Zapomniała o córeczce. Siedziała wpatrzona w dal, nieobecna. Z marazmu wyrwała ją Hania…
- Mamusiu… mamusiu… krzyczała radośnie wbiegając do izby.
- Mamusiu, patrz co znalazłam. Mamy pieniążki na ofiarę dla pana Boga.
Wiesia popatrzyła na córkę, nie wierząc własnym oczom. Mała miała całe rączki wypchane monetami…
- Skąd to masz dziecko!!??? Kto ci to dał???
- Znalazłam mamusiu. Znalazłam.
- Jak to znalazłaś… Gdzie, nie kłam dziecko.
- Mamusiu, naprawdę znalazłam. Tam pod drzewem, za naszym domem, w garczku…. Tam jest jeszcze więcej pieniążków. Ale wszystkiego nie uniosłam. Tyle zmieściło mi się w rączkach. Choć pokaże ci.
I poszły pod wskazane przez dziecko miejsce. Jakie było zdziwienie Wiesi, gdy pod drzewem, tak jam mówiła Hania stał tajemniczy garnek, pełen monet…. Otulony wkoło nienaruszoną, młodą trawą. Tajemniczy sagan stał pośrodku, jakby ktoś wrzucił go tam prosto z nieba. Wokół nie było żadnych śladów, żadnej najmniejszej, zagniecionej trawki. To był jakiś cud…
- Będziemy miały za co kupić jedzenie, drewno na opał… nie zginiemy z głodu??? Boże dziękuję ci…
Tego samego dnia wyruszyły do kościoła. Podziękować za cud, który ich spotkał. Hania w rączce ściskała pieniążek... na ofiarę…
Wtedy podczas mszy, w czasie podniesienia, Wiesia w hostii zobaczyła twarz Chrystusa. Uwierzyła w cud… Przeżyły wojnę. Jej mąż też przeżył. Po dziecięciu latach niewoli powrócił do rodziny.
Dziś Wiesia jest już leciwą prababcią. Tajemniczą historię sagana w trawie pod drzewem ma w pamięci do dziś. Do dziś też nie potrafi wytłumaczyć tamtego zdarzenia… Do dziś… mocno wierzy w Boga.



wtorek, 29 września 2015

W każdej chwili życia pojawia się ktoś… a los pisze niespodziewane scenariusze teatru życia.

fot. Luka Kwiatkowsky





„Energia jest esencją życia. Każdego dnia decydujesz jak jej użyć - przez znajomość tego, co chcesz i co trzeba zrobić, by osiągnąć cel oraz przez skupienie się na nim.”

Winfrey Oprah






Nawet nie mamy pojęcia, co los nam przyniesie. Nie wiemy, kiedy spotkamy kogoś wartościowego na swojej drodze. Piękne życie stawia nam takich ludzi obok, gdy tylko tego potrzebujemy. To przyjaciele, którzy są, pomagają, trwają, wspierają w trudnym momentach…
Ola miała zawsze szczęście do napotykania dobrych ludzi. Wyczuwała ich i przyciągała do siebie jak magnes. A może to oni ją w jakiś sposób przyciągali… To zostało dla niej tajemnicą… Ale zawsze, każde nowe miejsce wiązało się z nowym, serdecznym człowiekiem. Jak gdzieś lądowała, z tłumu nowo poznanych ludzi wyłaniał się ktoś bliski.
            Anetę poznała w kolejnej pracy. W szkole… współpracowały ze sobą. Poczuły jakąś siłę, moc, były do siebie podobne. Rozumiały się bez słów. Uwielbiały tworzyć coś nowego, uwielbiały, jak coś wokół nich się działo. Pracowały z dziećmi i rodzicami. Trzeba było coś wymyślić, żeby zburzyć marazm nauczania… A to generowało tysiące nowych pomysłów. Jak coś było niecodzienne, nietuzinkowe, inne, przyciągało młodych.. i to było piękne.
A ich nić porozumienia wywodziła się też stąd że tak naprawdę obie poszukiwały swojej drogi…
            Ola była zawsze szalona w swoich pomysłach zawodowych. Aneta, lubiła gdy coś się działo, ale lubiła też to wszystkiego skrupulatnie się przygotować. Ola działała pod wpływem impulsu, szkolenia, wydarzenia, emocji. Aneta na zimno kalkulowała zwariowane pomysły, omawiała z Olą sposoby wprowadzania innowacji w życie. Pisały programy, projekty, planowały akcje, konkursy, imprezy. Obie tak bardzo się uzupełniały.
Obie poszukiwały drogi… Ola z czasem chciała czegoś więcej. Chciała wyjść poza krąg małej wioseczki, rozwinąć skrzydła. Aneta, pragnęła w końcu jakiejś stałości w swoim życiu.
- Ola czy ja kiedyś znajdą swoją przystań? Mam wrażenie, że całe swoje życie gonię jakiegoś króliczka, a on przede mną ciągle ucieka, gdzie pieprz rośnie. Czuję się jakbym kroczyła po równi pochyłej, a ona jakby ciągle była coraz bardziej śliska. Każdy mój krok do przodu, powoduje dwa kroki w tył…
Aneta miała ustabilizowaną sytuację rodzinną. Kochającego męża, dzieci. Stabilność finansową. Brakowało jej samorealizacji.
Skończyła studia – filologię polską. Nie znalazła pracy w zawodzie. Zaczęła pracować w prywatnej firmie. Było jej ciężko. Taryfy ulgowej nigdy nie miała. To nie było to co chciała robić w życiu. Ciążka praca spotkała się z czasem zakładania rodziny. Miała malutkie dzieci. Praca na pełny zegar powodowała… że dla dzieci, czasu brakowało… Nikogo nie obchodziło to, że ma rodzinę, że jej dzieciaki tak bardzo jej potrzebowały. Nieraz po dwunastu godzinach pracy, jak wracała do domu, zamykała się w łazience i płakała z bezsilności. Dzieci prawie w tygodniu nie widywała. Chciała coś zmienić. W jakiejś szkole dowiedziała się, że jeśli zrobi kurs kwalifikacyjny z bibliotekarstwa, to ją zatrudnią. Poszła na kolejne studia. Mąż ją wspierał w jej planach zawodowych. Po roku okazało się, że w szkole zatrudnili.. ale inną osobę. Ona została, ze starą pracą i nowymi kwalifikacjami… na dyplomie.
Ale nie poddawała się. Szukała dalej. Po kilku latach dostała pracę w szkole, w bibliotece. Okazało się, że studiowanie się opłaciło. Dostała pracę, na część etatu. W nowym miejscu też musiała walczyć o przetrwanie… Wchodził nowy przedmiot do szkoły. Podjęła się tego, że to ona będzie go nauczać. Poszła na kolejne, kosztowne studia. No i przez pierwsze lata godzin miała więcej, potem przyszedł niż… było coraz mniej klas, a co za tym szło i coraz mniej godzin….
- Co robić??? Znowu inwestycje w rozwój i krok w tył… Pomyślała z goryczą.
Czuła, że życie zawodowe ucieka jej gdzieś między palcami. Im więcej jej zaangażowanie pochłaniało środków finansowych i jej energii, tym efekty było mierniejsze…
Pojawiała się po raz kolejny, następna oferta doskonalenia. Tym razem musiała pociągnąć dwa kierunki równocześnie. Zupełnie niezwiązane z tym, co do tej pory robiła… Dobrze, że miała swego kochanego męża przy boku. Nie dość, że to on głównie utrzymywał jej rodzinę, to jeszcze pomagał jej w finansowaniu kolejnych i kolejnych studiów. I tak bardzo wspierał.
- Dasz radę Aneta. A może dzięki temu będzie ci kiedyś lepiej. Staniesz na nogach.
On wiedział, że to było dla niej ważne. A kochał ją bardzo. Obowiązki domowe dzielnie dzielili na dwoje. A ona studiowała…
- Ola, ile jeszcze…. Ja już nie jestem młodziutka. A zamiast lepiej, jest gorzej…
- Anetka, dasz radę. Czas często wyrównuje poniesione straty.
- Też tak uważam. Nawet jak jest trudno, to z czasem się okazuje, że wszystko nagle się zaczyna układać.
No i niedługo przyszło kolejne rozczarowanie… Godzin miała mało i wiązała kilka kierunków. Wszystkiego musiała się uczyć. Nowe przedmioty były takie obce. Ale dzielnie brnęła do przodu. Tylko, że sił i wiary w to, że coś w końcu się zmieni miała coraz mniej…
Ola też walczyła. Zawsze chciała się realizować. Tworzyć wielkie rzeczy. A w życiu ciągle musiała borykać się z wiejskimi, tak przez nią znienawidzonymi, stereotypami. Tak bardzo jej obcymi. Ona nie cierpiała schematów, małomiasteczkowego, zaściankowego myślenia. Kochała naukę, moc poznawczą, nietuzinkowych ludzi. Rutyna ją zabijała. I te zaściankowe poglądy też. Chciała tworzyć, nie bardzo wiedziała co. Chwytała się gry na instrumentach, malowania, robótek ręcznych, zaczynała mierzyć się z językiem obcym. Ale to ciągle nie było to. Miotała się z opanowaniem nudnych obowiązków. A pracy nigdy nie brakowało. Tylko sęk w tym, że nie zawsze ta praca ją porywała.
I tak obie walczyły przez całe osiem lat.
Odskocznią bywały projekty i te niesamowite rzeczy, które robiły z młodymi ludźmi. Jak już dało się ich zarazić pasją, potrafili góry przenosić. Robili badania, wygrywali projekty, zakładali zespołu muzyczne, angażowali się w wolontariat, konkursy ogólnopolskie, projekty edukacyjne. Najbardziej pasjonujące było to, jak dawało się pociągnąć do działania tych, którzy nigdy dotąd się do tego nie garnęli. A wtedy wybuchali chęcią tworzenia… Kręcili filmy, organizowali zawody, piekli smakołyki dla podopiecznych domu pomocy społecznej, angażowali się w akcje charytatywne. To było takie niesamowite. W końcu odnajdywali siebie. Jeśli nie w nauce, to w innych rzeczach. Ale każdy z nich miał ukryty w sobie jakiś niepowtarzalny talent. Tylko czasem niełatwo było się do niego dobić. Zamaskowany był skutecznie, przez wiele lat i często nigdy wcześniej nie widział światła dziennego.
Anecie i Oli to dawało siłę do walki ze swoimi problemami. Stawały się one wtedy jakieś mniejsze, bardziej do ogarnięcia, oswojone. A energia młodych i im się udzielała. A tak właściwie, to chyba działało to w dwie strony. Jak one były zaangażowane, młodzi też to czuli. I dawali z siebie wiele.
No i nadszedł w końcu czas spełnienia marzeń. Ich obie dopadło to w jednym czasie. Anetka w końcu dostała pracę na pełny etat, w jej podstawowym, głównym kierunku. Mogła w końcu przestać gonić za tym uciekającym przez tak wiele lat króliczkiem. Długo nie miała styczności z jej głównym kierunkiem, więc trochę się obawiała. Ale co tam… w końcu była na właściwej drodze. Wszystko zaczynało się układać.
Ola zaś wreszcie odnalazła sens w swoim życiu. W końcu odkryła, co tak naprawdę powinna tworzyć. Zaczęła pisać i to okazało się dla niej jakimś niesamowitym wyzwoleniem. Wszystkie strachy, marazm, odeszły w cień. Zaczęła z jeszcze większą pasją rozwijać skrzydła, dokształcać się, poznawać nowych, ciekawych ludzi. Zawzięła się w końcu, że nawet angielskiego się nauczy. Przecież w końcu włada jednym z najtrudniejszych języków świata, więc z urodzenia już powinna być poliglotką.
Ich ciężka praca i samozaparcie zaprocentowały. Los wyprostował im niektóre życiowe drogi, w odpowiedzi na ich wieloletnie zaangażowanie.
- Anetka, udało nam się. W końcu robimy to, o czym marzyłyśmy od dawna.
Wspierają się do dziś. Razem, pokonały wiele przeciwności. Zburzyły wiele rutyniastych murów, które jeszcze kilka lat temu wydawały się być tak wielkie, że nie były do ruszenia. Dziś zostały po tych nich tylko zgliszcza, porozrzucane w artystycznym nieładzie cegiełki, a to co się pojawiło za tymi murami okazało się być jedyne, niepowtarzalne, tajemnicze, nowe i takie pełne pasji…



poniedziałek, 28 września 2015

Jak wygrana otworzyła umysł i pokonała lęki

fot. Ewa Kawalec


 „Jesteśmy tym, czym są nasze marzenia. Bez nich jesteśmy niczym, dlatego trzeba nieustannie do nich dążyć, aby się spełniły, a wraz z nimi stajemy się silniejsi.”

Źródło: cytaty.pl


Marcin od lat grywał w totolotka. Nienawidził swojej pracy, swojego życia. To była jakaś koszmarna, wredna wegetacja. Pracowali z żoną obydwoje. Ale pieniędzy starczało ledwo na opłaty i podstawowe potrzeby. Nigdy nigdzie nie wyjeżdżali. Nie było ich na to stać. To długi, to remont domku, w którym mieszkali, to auto się popsuło, to lodówka się zepsuła i tak w koło. Jak tylko wychodzili na zero, coś się waliło to trzeba było łatać jakieś nowo powstałe dziury. To była jakaś masakra. On tak marzył o lepszym jutrze… Ale obawiał się bardzo zmiany pracy, obawiał się zmiany czegokolwiek.  
- A jak nie znajdę innej roboty? Jak ta inna będzie jeszcze gorsza od tej, którą mam? Z czego wtedy będziemy żyć. Nie stać nas na jakiekolwiek zmiany.
Odpuścił rozwój zawodowy. Żona się rozwijała. To wystarczy. Muszę ją wspierać. Moje potrzeby nie są ważne. Musimy opłacić jej studia, doskonalenie, wyjazdy służbowe.
Jakoś trzeba wiązać koniec z końcem, a domem przecież też się musi ktoś zająć.
Anety nigdy w domu nie było. A poza tym ona nie cierpiała serdecznie domowych obowiązków. Jedyna do czego potrafiła się zmusić, to było sprzątanie po łebkach i mycie naczyń po obiedzie.
Na jego głowie była cała reszta. Zakupy, gotowanie, płacenie rachunków. Codzienne, przyziemne obowiązki. Żadnych wyzwań, żadnej pasji. Po co??? Już dawno stracił wiarę, że coś w swoim życiu może zmienić. Wygrana w totolotka wydawała mu się jedynym rozwiązaniem jego problemów.
I grał latami, wierząc głęboko, że kiedyś trafi. Skreślał te cyferki w przemyśle sposoby. Stawiał po kilka zakładów w tygodniu.
- Przecież w końcu muszę wygrać…
Ale wygrana latami nie przychodziła.
Może za mało chcę, może za mało się staram, może skreślam za mało kuponów.
Nie brał pod uwagę tego, że taka wygrana zdarza się raz na milion przypadków. Bo przecież się zdarza. Dlaczego nie mnie. I nie odpuszczał dalej. Grał i grał…
Pewnego pięknego popołudnia, sprawdzając wyniki losowania mało nie dostał zawału. To jego kupon. Wygrał szóstkę. W kumulacji. Trzy miliony złotych. To nie może być prawda. Uszczypnął się kilka razy w ręką, po czym kolejny raz sprawdził numery. Było tak samo jak za pierwszym razem. Wygrał….
- I co ja teraz zrobię??? Był w totalnym szoku. Już nie muszę chodzić do tej nudnej roboty, nie muszę szarpać się z tymi wszystko chcącymi ludźmi??? Nie muszę wysłuchiwać ciągłych lamentów, mogę w końcu zawalczyć o siebie???
To było tak niesamowite, jak czytane w dzieciństwie baśnie o wróżkach i czarnoksiężnikach.
- Teraz czas na zmiany? Jestem milionerem? Już nie muszę nic robić do końca życia?
Te myśli gilgotały do po całym ciele. Czuł mrowienie w rękach, nogach i kręgosłupie.
- Ja chyba oszalałem!
Nie oszalał. To się stało. Po pierwszym szoku zaczął zastanawiać się, co on teraz z tym wszystkim zrobi…
Pierwszy przyszedł mu do głowy dom. W końcu możemy go do końca wyremontować, wymienić dach, ogrodzić ogród, wykopać studnię…
A potem zaczął zastanawiać się nad sobą…
- To teraz mogę otworzyć coś swojego. Nie muszę się już bać, że nie będziemy mieli z czego żyć, że jak biznes nie wyjdzie to nic takiego się nie stanie. I tak będziemy zabezpieczeni. Jego żona też marzyła o pracy na własny rachunek. Ale co dalej. Co my właściwie chcemy? Czym możemy się zająć?
Teraz możemy właściwie wszystkim. Ale po co wszystkim i po co próbować, jak można to od razu zrobić dobrze. Kapitał już jest, teraz tylko pomysł, plan realizacji i do przodu.
Już raz szczęście się do mnie uśmiechnęło, może uśmiechnie się i raz drugi… Teraz mógł wszystko. Cały lęk o dalsze życie zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różyczki. To otworzyło kolejne marzenia…
Po odebraniu wygranej, ulokował pieniądze na koncie.
- No to teraz zaczynamy nowe życie…
Pierwszą rzeczą, którą zrobił, to było pożegnanie się z pracą na etat. Chciał rozwoju, a nie tkwienia w miejscu. Nie zdawał sobie sprawy, że tak długo i głęboko skrywane pragnienia wybuchną z tak wielką siłą. Myślał, że nie będzie robił nic, całymi godzinami będzie leżał przed telewizorem i delektował się wygraną. Rzeczywistość okazała się inna. Latami skrywane emocje dały się nieźle we znaki.
- W końcu możesz, w końcu możesz!!! Zrób to w końcu!!! Zrób!!! Zacznij realizować marzenia!!! Czas już najwyższy!!! Żadnych wymówek teraz już mieć nie możesz. Gadała mu podświadomość, a właściwie nie gadała. Wrzeszczała do ucha, waliła w mózgu, bujała emocje.
Zaczął szukać, przeglądać różne pomysły, czytać o ludziach sukcesu. Przecież on teraz też był człowiekiem sukcesu. Tylko to jakoś przyszło niespodziewanie. Zrobił tyle, że grał. A teraz może zrobić w końcu wszystko to, co odsunął od siebie dawno, o czym marzył, lecz nigdy nie myślał, że zrealizuje. Tak naprawdę to, że wygrał, to było wynikiem jego wytrwałości w dążeniu do celu. Cel miał obrany dawno i konsekwentnie do niego dążył. Może był oni niesamowity, wydawać by się mogło, że nierealny… A jednak… go osiągnął.
Zawsze pasjonowały go drony. Od małego dziecka chciał się tym zajęć. Chciał mieć takie maszyny, budować je, tworzyć nowe modele. Ale nigdy nie poszedł w swojej edukacji w kierunku techniki, fizyki i robotyki. Dodatkowo takie zajęcie generowało ogromne koszty. Malutki, prosty dron kosztował poza trzysta złotych… Teraz mógł to zrobić. Przyszedł ten czas, że nic już nie musiał i mógł robić to, co chce.
- Co ja mam teraz nadrobić? Matematyka, fizyka, robotyka??? Może zacznę się uczyć, doskonalić w tym kierunku. A firma. Jaką ja chcę założyć firmę? Zaczął przegrzebywać zasoby Internetu. Uwielbiał filmy przyrodnicze, uwielbiał drony, uwielbiał roboty i swój domowy warsztat też uwielbiał. Kiedyś skończył technikum samochodowe. W domu też wszystko tworzył sam. Do niczego nie potrzebował fachowców. Wtedy głównie za sprawą problemów finansowych, ale miał też poczucie, że jak coś zrobi sam, to będzie to takie jego i tylko jego. Postanowił. Nadrabia stracony, edukacyjny czas i zabiera się za tworzenie firmy. Trzeba kuć żelazo póki gorące.
Teraz remontem domu mogą się w końcu zająć jacyś fachowcy. A ja mogę połączyć wszystkie moje pragnienia w jedna całość. Ale jak? Myślał i myślał. Pomysł na firmę zrodził się niespodziewanie. Łączył miłość do dronów, filmów, Internetu i handlu. Jego własna firma będzie się zajmować tworzeniem filmów marzeń przez drony marzeń.
No dobrze pomysł już był. Zupełnie niesamowity. Teraz musi znaleźć ludzi, którzy podążą za nim w jego dronowych wizjach. Przecież nikogo takiego nie znał…
Wtedy jeszcze nie znał. Nie miał pojęcia, że ludzi z taką pasją jak on jest wielu w jego okolicy. Ogromna ilość pasjonatów, twórców, którzy budowali, wymyślali nowe modele, mieli głowy pełne pomysłów, lecz nie posiadali funduszy… Tak jak kiedyś on. Poznał ich na wielkiej plenerowej imprezie dronowej. Tak bardzo był pod wrażeniem. Pokazy były wspaniałe. To młodzi, twórczy studenci, młodzi pasjonaci. Tak bardzo wierzący w niesamowitość tego, co robili.
- Chcę sfinansować wasze badania. Powiedział do niech po zakończonych pokazach. Ale mam jeden warunek. Nauczycie mnie swojego fachu. Ja też chcę tworzyć coś wielkiego, tak jak wy.
- Jak to pan sfinansuje?
- Tak po prostu. To co robicie jest wspaniałe, a ja marzyłem o tym od dziecka.
Nie mogli uwierzyć w to co słyszą. Zachowywali się tak, jak on, gdy dowiedział się o wygranej…
Złączyli swoje siły. Marcin miał kasę, a oni niezwykły potencjał. A to połączenie mogło przenosić góry. Rozkręcili firmę. Drons Dreas. To był strzał w dziesiątkę. Powstawały coraz to nowe modele. Drony roboty, mogące wszystko. Ich modele szybko uzyskiwały patenty. Rozchodziły się jak świeże bułeczki. Ich firma zaczęła przynosić niesamowite dochody. Podsycona pasja tworzenia młodych i Marcina czyniła cuda. Marcin stał się jeszcze bardziej bogaty. Nie musiał już się przejmować studniami, przeciekającymi dachami, ciągłym brakiem kasy. Stać go było na wszystko. Stać go było na normalny dom, w którym wszystkie sprzęty działały bez zarzutu, a wody nie brakowało. Nową wiedzę więc chłonął całym sobą. Innych zmartwień nie miał. Wierzył, że to co robi, ma głęboki sens. Miała ich firma w niedługim czasie stała się jedną z ważniejszych firm technicznych w kraju. Ich modele sprzedawały się na całym świecie.
Teraz jestem w końcu spełniony. Jego marzenia stały się realnością. Życie jest piękne i niesamowite. A jeszcze pięć lat temu nie wierzyłem, że w moim życiu może się zmienić cokolwiek. Wiara w siebie i konsekwentne dążenie do celu czyni cuda. Trzeba tylko wielkiego samozaparcia i umiejętności pokonania strachu. Jeśli uda ci się to osiągnąć będziesz zawsze wygrany, nawet jeśli nie przydarzy ci się wielka wygrana w totolotka…



niedziela, 27 września 2015

Od grubasa do łabędzia

fot. Luka Kwiatkowsky

„Człowiek przez całe życie buduje sobie własną prawdę. I swoją skuteczność opiera na tym, co jest jego prawdą. A prawdą jest to, co wynika z naszych doświadczeń.”

Jacek Walkiewicz


Ola pamięta czasy szkolne. Wryły się jej w pamięć, jak jakiś klin. Nie były to proste doświadczania….
Lubiła się uczyć, lubiła książki. To zawsze było jej pasją. Niesamowite historie różnych ludzi, poszukiwanie świata, zdobywanie nowych doświadczeń. To było takie pasjonujące. Chciała kiedyś zawojować świat. Nauka nie sprawiała jej nigdy żadnych problemów. Ale było jedno ale… Od czasów szkolnych była okropnie gruba. Miała przez to niesamowicie wiele kłopotów. Rówieśnicy w szkole jej nie akceptowali. Wyśmiewali się na każdym kroku.
- Jak jesteś tłusta…
- Jak ci będą mierzyć ciśnienie, to na pewno ta maszynka pęknie… Ty musisz mieć wielkie ciśnienie, jak jesteś taka gruba…
- Nie właź na tą huśtawkę, bo się pod tobą zawali.
Tak bardzo jej było wstyd… Jak oni mogli tak robić… Czuła się gorsza od innych… bardzo… Tak chciała być sprawna, jak i oni. Niestety tusza uniemożliwiała jej poruszanie się. Nie mogła skakać tak jak inni…
Chciała za wszelką cenę dorównać. Katowała się w domu. Grała z kolegami w piłkę, jeździła na rowerze, grała w siatkę, kosza, ping - ponga. Ale tylko w domu. W szkole wszyscy się wyśmiewali.
Nikt nigdy nie wybierał jej do drużyny na lekcjach wf-u. To było takie przykre. Pamięta, jak stała w rzędzie, czekając na swoją kolej. Wszyscy inni już dawno byli wybrani, a ona stała i stała i czekała i czekała…. Jak nie było już kogo wybrać, koledzy wskazywali ją. Więcej już w rzędzie wtedy nie było nikogo. To było takie upokarzające. Na każdej lekcji wf-u to samo… Nienawidziła tych lekcji… To było takie okropne…
Też miała potrzebę ruchu. Nadrabiała to w domu. Dobrze, że miała braci i kolegów. Oni ją akceptowali…
Nie dość, że była gruba, to jeszcze leworęczna… koordynacja ruchowa, to był jakiś koszmar. Zawsze grała lewą ręką. Mieszały się jej kierunki, nogi, ręce. Nigdy nie wiedziała które jest które. Lewa, prawa, lewa, prawa, czy to nie to samo… prawa ręka, lewa noga, lewa ręka, prawa noga… masakra. Zawsze robiła na odwrót.
- Ola, ty stoisz na bramce…
- Dlaczego ja?
- Bo jesteś najgrubsza i najwięcej bramki zajmujesz, hahaha….
Stawała…
- Dobra, jak najwięcej bramki zajmuję, to zobaczycie, że mnie nikt nie pokona. Jak nie mogę z wami biegać, to będę najlepszym bramkarzem…
A oni udowadniali jej, że nawet bramkarzem dobrym nie była… więc uciekała w książki. Tam nikt z niej nie szydził.
Czemu była gruba??? Lubiła jeść. Od kiedy??? Od wieku pięciu lat, gdy to ciocia po raz pierwszy zabrała ja na samotne wakacje. Bez rodziców, braci, dziadków… była sama z ciocią i wujkiem. Oni byli fajni, troszczyli się o nią, ale ona tak bardzo tęskniła za domem… Tak bardzo  się wtedy bała. Płakała po nocach ze strachu, nie mogła usnąć. Ciocia próbowała ją oswoić… ściągnęła młodą dziewczynę, żeby z nią się bawiła, puszczała jej bajki na gramofonie (Ola bardzo lubiła ich słuchać…). I karmiła .Mała się nudziła, więc jadła, jadła, jadła. Wszystko co wpadło jej w ręce. Rodzice mieli ją odebrać za dwa tygodnie. Gdy po nią przyjechali.. nikt jej nie poznał. Nie mogli uwierzyć, że przez dwa tygodnie tak można przytyć.
- Coś ty z sobą zrobiła dziecko! Krzyknęli, jak ją zobaczyli….
A ona tak bardzo się zawstydziła. Nie wiedziała, co jest nie tak. Nie czuła, że wygląda jakoś inaczej… A podobno wyglądała… Po powrocie do domu chcieli, żeby mniej jadła. A ona tak bardzo była głodna. A do tego, czemu ktoś miałby jej zabierać jedzenie… Więc na złość wszystkim wykradała jedzenie z lodówki. I tyła i tyła….
Gdy poszła do szkoły ważyła już wiele… i tak spotkała się z okrucieństwem rówieśników….
- Ola, masz zadanie?
- Mam.
- Daj odpisać.
Dawała. Lubiła pomagać i tak bardzo chciała, żeby ją w końcu zaakceptowali…
Oni odpisywali zadanie i szydzili dalej.
Najlepiej dogadywała się z kolegami. Miała samych braci, więc wiedziała jak się z nimi dogadać. Lubiła konkrety. A dziewczyny ciągle szydziły i się obrażały, nie wiedzieć o co. Koledzy z klasy ją lubili, a to był kolejny powód do zazdrości. Próbowały ją wyeliminować. Jak tak grubaska mogła się podobać!!!
- Masz oceny po znajomości!!! Mawiały.
- Twoja matka jest ważna, to ci i oceny załatwia.
Jakie to było niesprawiedliwie. Jej oceny, to była jej zasługa. Mama przecież za nią się nie uczyła. Przecież ona odpowiadała na pytania nauczycieli, miała zawsze zadania, pomagała rówieśnikom w nauce. Ale to do akceptacji nie wystarczyło. Była jakąś swoistą konkurencją dla dziewczyn z klasy, więc postanowiły ją zbojkotować. Nikt w klasie, z wyjątkiem chłopaków nikt się do niej się nie odzywał. A to powodowało jeszcze większe konflikty. Dziewczyny uważały, że chłopcy powinni stanąć po ich stronie i też się do niej nie odzywać. Ale oni robili swoje i nie przejmowali się docinkami dziewczyn. A Ola za to też obrywała…
Więc doświadczenia szkoły podstawowej wymazała szybko z pamięci. Poszła dalej do liceum. Tam nie było nikogo znajomego. Miała więc szansę zdobyć szacunek i znaleźć w końcu jakichś znajomych. Tak się stało. Była w klasie geniuszy. Nikt jej tam nie potępiał, z jednym wyjątkiem…
Koledzy doceniali jej wiedzę. Dążyła, jak pozostali do perfekcji. Zawsze miała coś mądrego do powiedzenia. Nigdy z nikim nie wchodziła w konflikty. Lubiła się uczyć, była obowiązkowa. Dawała z siebie wiele. Rówieśnicy to cenili. Byli podobni do niej.
Uczyła się dobrze. Nie do końca była w stanie dorównać kolegom z klasy, ale średnią poza cztery i pół miała zawsze. Lubiła przedmioty ścisłe, ale jeszcze bardziej lubiła ludzi. Miała w końcu wielu znajomych. Gdy tylko ktoś potrzebował pogadać, chciał jakiejś rady, przychodził do niej. Uwielbiała to. Czułą się potrzebna. Słuchała, pomagała w nauce, dawała dyskretne wskazówki. Okres dorastania to był taki burzliwy czas. Niewielu znajomych sobie z tym radziło. Pierwsze miłości, zranione serca, kłopoty z dogadaniem się z rodzicami, walka o poczucie wolności i tożsamości. Wszystkie emocje szalały jak wściekłe. Ze skrajności w skrajność. Ona też tak miała. Nienawidziła tego. Każdy problem wydawał się końcem świata, a zamiast myśleć racjonalnie ona albo wpadała w furię albo płakała. Paka znajomych, których wówczas poznała, pomagała. Razem borykali się z problemami dorastania.
Ola lubiła przedmioty ścisłe. Nie cierpiała historii i biologii. Historia ją nie pociągała, bo profesor wymagał pamięciowej znajomości tysiąca dat, a ona tego nigdy nie mogła zapamiętać, a do tego tępił ja za pismo. Nie potrafiła nigdy ładnie pisać. Tak się wściekała, że dostawała oceny z pismo, a nie za widzę!!! W szybkim pisaniu, ręka nie dawała rady. Musiała pisać prawą, a byłą leworęczna. Nikt tego nie rozumiał . Większość nauczycieli twierdziła, że na pewno jest leniwa i nie chce jej się ładnie pisać. To było takie krzywdzące… ona po prostu nie dawała rady. Ręka spinała się jej wściekła, i nie chciała ze żadne skarby pisać ładnych, kształtnych literek. Biologii też nie cierpiała. Życie roślin i zwierząt doprowadzało ją do szału. Ona lubiła naukę o człowieku, a musiała uczyć się tych wszystkich nudnych regułek. Brr….. Matematykę lubiła. Uwielbiała kombinować, wpadać na sposób rozwiązywania zadań. Tam musiała sama tworzyć, wymyślać, a nie kuć głupot na pamięć. Wybrała profil matematyczno – fizyczny, bo tam było najmniej biologii…
Ale… lekcje wf-u pozostały. Profesorka nie cierpiała fajtłap. Wszyscy mieli być sprawni. Grubych tępiła, jak tylko mogła. Ola, mimo tego, że nikt z kolegów już jej nie dokuczał, czuła się jak jakaś poniewierana szmatka. Lekcje wf-u zawsze poprzedzały okropne bóle brzucha. Bała się… Nie wiedziała nigdy jaka przykrość ją czeka, a czekała zawsze… Postanowiła, że udowodni profesorce, że da radę. W domu katowała się niesamowicie. Biegała, ćwiczyła, robiła tysiące brzuszków. Jedynym tego efektem było naciągnięcie mięśni brzucha. To tak bardzo bolało. Wylądowała w szpitalu. Na lekcjach wf-u nie dała rady ćwiczyć. Profesorka o niej zdania nie zmieniła… W klasie maturalnej zachorowała. Drastycznie się odchudzała. Chciała być piękna. Codziennie przeglądała się w lusterku, patrząc z nienawiścią na wszystkie fałdki tłuszczu.
- Jesteś okropna. Wyglądasz paskudnie, nie mogę się na siebie patrzeć. Nie akceptowała swojego ciała. Było takie brzydkie i tłuste.
Ku wściekłości rodziców i babci odmawiała jedzenia. Tak bardzo chciała wyglądać jak modelka. W końcu nerki odmówiły jej posłuszeństwa. Wylądowała w szpitalu. Długo się leczyła. A to tak okropnie bolało… Ale przynajmniej w końcu nie musiała ćwiczyć na tym przeklętym wf- ie.
Szybko nadszedł czas matury. Wtedy pierwszy raz stchórzyła. Na maturze próbnej stres ją zżarł. Nie była w stanie wpaść na rozwiązanie żadnego z zadań. Przeraziła się. W ostatniej chwili, na dwa miesiące przed maturą postanowiła, że będzie zdawać historię. Tam przynajmniej wykuje materiał i jakoś sobie poradzi. Musiała nadrobić sporo materiału. W nauce pomogła jej przyjaciółka. A profesor matematyki się wściekł, że ucieka.
- Będziesz żałować dziecko, zobaczysz.
Ona wtedy czuła, że zmiana przedmiotu do dla niej najlepsze wyjście.
Organizm wstąpił na drogę walki. Nie miała potrzeby ani snu, ani jedzenia. Całymi dniami wkuwała potrzebny materiał do matury. Spała po cztery godziny. Organizm więcej nie potrzebował. Wizja matury ją przerażała. To był pierwszy poważny egzamin, od którego zależało tak wiele… Nie mogła zaprzepaścić szansy, którą dawał jej los. Ambicja pokonała zmęczenie. Była twarda. Nie mogła się poddać. Materiał nadrobiła. Maturę zdała nieźle. Wtedy organizm dał sobie luz. Spała dwa dni, nie mogąc podnieść się z łóżka. Ale ten stan przeszedł. Wróciła do formy. Wielki wysiłek sprawił, że w końcu straciła na wadze. Od października zaczynała studia. Wybrała pedagogikę. Chciała pracować z ludźmi. To ją strasznie pasjonowało. Wiedziała, że to jest to, co chce w życiu robić. Gdy nadszedł czas inauguracji roku akademickiego, opuściła rodzinne pielesze i przeniosła się do wielkiego, nieznanego miasta. Mieszkała na stancji. Wiele zajęć i zmiana trybu życia sprawiły, że tłustości nie powróciły. Jednak długo nienawidziła swojego ciała. Przeglądanie się w lustrze i odnajdywanie jakichś ukrytych fałdek tłuszczu towarzyszyły jej długie lata.
Ale w studiowaniu odkryła pasję. Chłonęła nową wiedzę jak gąbka. Te wszystkie psychologiczne pedagogiczne i socjologiczne wywody były takie ciekawe. W przyszłości będzie mogła w końcu pomagać…
I tak się stało, zaczęła pracować jako wolontariuszka. To było to, co chciała robić. Zaangażowanie w pracę pojawiło się szybko. Inni zauważyli jej zdolności. Zaczęła powoli wierzyć, że jest dobra. Większe poczciwe własnej wartości spowodowało akceptację ciała. Nie czuła się już jak brzydkie kaczątko, stawała się powoli dorosłym ptakiem. Dorosłym ptakiem, który życie miał przed sobą i chciał znowu zawojować świat.


Od warsztatu w stodole do wielkiej firmy…

fot. Ewa Kawalec

„Absolutnie błędna jest koncepcja, która mówi, że sukces psuje ludzi, bo przez niego stają się próżni, egoistyczni i nadmiernie zadowoleni. Przeciwnie – sukces najczęściej powoduje, że ludzie nabierają pokory, stają się tolerancyjni i twardzi.”

Maugham William S.



Dziś jest to ogromna firma. Jedna z największych na Podkarpaciu i rozwija swe skrzydła powoli w innych województwach. Jaka była jej historia???
Heniek od małego pasjonował się samochodami. Uwielbiał poznawać nowe marki, gromadził wycinki z gazet o tematyce motoryzacyjnej. Już jako dziecko postanowił, że kiedyś będzie mechanikiem. Szkoła nie była dla niego jakimś szczególnym wyzwaniem. Nie lubił się uczyć, za to w warsztacie ojca mógł siedzieć całymi godzinami. Smary, oleje, zapach benzyny, części samochodowe, te cudownie warczące silniki aut i maszyn. To był jego pasja. W czasach jego młodości zdobyć jakaś cześć – graniczyło z cudem. Trzeba było wielu znajomości by kupić samochód, a co dopiero go naprawić. Mechanicy mieli raj na ziemi. A dobrzy – potrafili wygrzebać potrzebne części nawet z pod ziemi. Albo oryginalne, albo przerobione, ale miały działać i już. 
Marzył o tym, żeby kiedyś mieć własną firmę. Handlować częściami samochodowymi. Wtedy nie było ani zakładów, ani sklepów, ani dobrych miejsc pracy, ale był czarny rynek, który dawał wielkie możliwości. Gdy skończył szkołę samochodową były akurat lata dziewięćdziesiąte. Wymarzony czas, by założyć własną firmę. Praca na etat nigdy go jakoś nie pociągała. Raj podatkowy, wolna amerykanka. Polska wchodziła do ogrodu wolności. Wtedy do końca nikt nie wiedział jeszcze jak ma to wyglądać, więc w przepisach panował niezły chaos. To był raj na ziemi dla wszystkich, którzy mieli łeb do interesów. I Heniek wstrzelił się w potrzeby rynku. Miał wiele znajomości. Był jednym z tych wspaniałych złotych rączek, dla których nie było nic niemożliwego. Rzeczy niemożliwe wykonywał od razu, na cuda musiał poczekać kilka dni. Robota paliła mu się w rękach. Był szanowany w środowisku. Jego renoma szybko się rozniosła po okolicy. Klientów miał na pęczki. Każdy wiedział, że u niego dostać można każdą cześć, naprawić, najbardziej uciążliwą wadę każdej maszyny. Zaczynał od warsztatu samochodowego. Szło mu nieźle. Ale bo nie było to. Szukał dalej. Swój pierwszy warsztat prowadził w stodole, przy domu. Klienci coraz częściej pytali o części. Wchodziły coraz to nowe marki samochodów. Sprowadzano używane auta z zagranicy. Pojawiła się nisza rynkowa, którą ktoś mógł zapełnić.
- Dlaczego nie ja? Pytał siebie Heniek. Dlaczego nie ja?
- Chcesz osiągnąć sukces – to myśl tak, jakbyś już zrealizował swoje marzenia.
Ta myśl przyświecała Heńkowi każdego dnia. Wyobrażał sobie, że zarządza wielką firmą, że świat stoi przed nim otworem, że nic nie jest w stanie przeszkodzić mu w realizacji jego zamierzeń, że ma pieniądze, stać go na wiele i o nic nie musi się już martwić. Jego silne emocje i pragnienia z dnia na dzień stawały się rzeczywistością. Rósł w siłę, a jego firma razem z nim. Jego umysł uwierzył, że osiągnie wiele. I to pchało go do celu. 
I zaczął szukać dostawców, producentów, nowych, trudno dostępnych części. To było to. Nowy pomysł zaczynał przynosić niezłe dochody, a klientów nie brakowało. Nie dość, że sprowadzane przez niego części było po prostu dobre, to miał je w dobrej cenie. Odbiorców miał z całego województwa. Szybko się rozniosło, że jak nigdzie nie da się kupić danej części, to u niego na pewno będzie. Był jedyny i niepowtarzalny. Po kilku miesiącach okazało się, że stodoła była za mała na taką ilość dostaw. Zaczął myśleć o powiększeniu firmy. Jeden z jego kolegów - Janek miał też głowę na karku. Czuł takiego bakcylka do roboty jak i on. Zaczęli kombinować razem.
- Co dwie głowy, to nie jedna, powtarzali sobie. Pracowali jak szaleni. Znaleźli lokal. W małym miasteczku. Otworzyli kolejny sklep. Odnieśli kolejny sukces. Wtedy musieli zatrudnić nowych ludzi. We dwóch nie dawali już rady. Okazało się, że nie jest to łatwe. Nie mieli doświadczenia w zarządzaniu. Wiedzieli tylko tyle, że ich firma ma mieć renomę i oddanych pracy, kompetentnych pracowników. Szukali młodych chłopaków, po szkołach samochodowych, którzy znali się na rzeczy. Nie każdy się sprawdzał. Obserwowali ich pracę, zostawiali najlepszych.
            Rynek zaczynał się zmieniać. Wolna amerykanka powoli się kończyła, a zaczynała młoda demokracja Polaków. Podatki rosły i rosły. Trzeba było nieźle kombinować, by utrzymać się na rynku. Dochody spadały. A podobne firmy wyrastały jak grzyby po deszczu. Cześć klientów odchodziła do konkurencji. Musieli kolejny raz dostosować się do wymagań. Postawili na renomę i jakość. Wychodzili naprzeciw potrzebom odbiorców ich usług. Dawne znajomości pomogły. Coraz to nowe marki samochodów jeżdżące po polskich drogach sprawiały coraz to nowe problemy. Części były na wagę złota. Z maluchów, wartburgów, polonezów i dużych fiatów trzeba było przerzucić się na pasaty, volvo, BMW, i temu podobne wynalazki. Handlowali z właścicielami złomów. Tam ze starych samochodów można było pozyskiwać trudno dostępne kawałki blach, szyby samochodowe, rury wydechowe, baki paliwowe i temu podobne cenne części. Powstawały nowe hurtownie z potrzebnym im towarem. Szukali po całej Polsce. Na Podkarpaciu takie kompleksy docierały na szarym końcu. Jeśli więc tak, trzeba było wszystko sprowadzić. To okazało się kolejnym sukcesem. Kolejny raz trafili w niszę. Klienci kolejny raz zaczęli do nich wracać. Otwierali kolejna i kolejne sklepy. Z czasem musieli przerzucić się na samochody sterowane komputerowo. To też opanowali. Ciągle doskonalili swoje umiejętności, ale też dbali o to, by ich pracownicy ciągle się rozwijali i wyszukiwali każdą nowinkę na rynku. W ich sklepach można było nie tylko kupić każdą część, ale uzyskać profesjonalną doradę i pomoc.
Obecnie ich firma jest jedną z największych, szanowanych firm w regionie. Zatrudniają setki ludzi. Prowadzą swoje ogromne magazyny i współpracują z dostawcami w całym kraju. Poznali tajniki zarządzania, stali się szanowanymi biznesmenami. Mała firemka, która powstała w stodole, w małej wiosce odniosła spektakularny sukces.

Ważne, by być elastycznym i potrafić się dostosować do potrzeb rynku. Wtedy osiągnie się sukces. Tam myśli towarzyszy im do dziś. Rozwijają się nadal, inwestują w kolejne kompleksy. Znani już są w kilku nowych województwach i na tym nie poprzestaną. 

piątek, 25 września 2015

Niesamowite pracy początki

fot. Luka Kwiatkowsky

„Każde dziecko jest artystą. Wyzwanie jest takie, by pozostać artystą, kiedy się dorośnie.”

Pablo Picasso


            Karolina była zawsze ambitną dziewczyną. Uwielbiała się uczyć. Szybko zjednywała sobie nowo poznanych ludzi. Studiowała... Każdy mówił jej, że w tym zawodzie nigdy nie znajdzie pracy. A ona tak bardzo chciała…. Czuła, że ten kierunek, to jest to, co chce robić w życiu. Wtedy jeszcze nie bardzo wiedziała od czego zacząć. Jak tą pracę znaleźć. Była na drugim roku studiów dziennych. Czuła, że poszukiwania musi zacząć już, bo ponoć w tej profesji zatrudnienia nie ma…
- Muszę mieć jakieś doświadczenie zawodowe. Jest trudno na rynku pracy. Z samą wiedzą, nikt mnie nie zatrudni. Pomyślała.
- Ale gdzie uderzyć, od czego mam zacząć? Gdzie szukać? Co począć?
Zaczęła intensywnie rozmyślać, wynajdywać informacje, pytać… Jej znajomi angażowali się społecznie, organizowali pogadanki, wykłady, pracowali w kołach studenckich. Ona nie wiedziała, jak się ma tam wkręcić. Zaczęła poszukiwania na własną rękę. Dowiedziała się o stowarzyszeniu…. Miało pomagać młodym ludziom…
- Dlaczego nie spróbować?? Co mi szkodzi zapytać.
Odszukała adres, udając się na miejsce dwa dni później. Weszła do jakiegoś tajemniczego biura. Pracowało tam wielu młodych ludzi. Przywitali ją serdecznie.
- W czym mogę pomóc? Zapytała pani Anetka.
- Szukam pracy, słyszałam, że państwa organizacja pomaga ludziom młodym, więc postanowiłam przyjść tutaj.
- Może pani powiedzieć parę słów o sobie?
- Tak, jestem na drugim roku studiów. Szukam swojego miejsca w życiu. Przeglądam oferty pracy i nie bardzo wiem, co dalej robić.
- Wypełni pani ankietę? Na razie nie mamy ofert i projektów, ale może interesowałaby panią praca, na początek w charakterze wolontariusza? Za pomoc w pracy w naszym stowarzyszeniu oferujemy dodatkowe szkolenia. Prowadzimy grupy liderskie dla młodzieży.
- Nie myślałam o tym… Tak ankietę chętnie wypełnię. I chętnie się dowiem więcej o pracy wolontariusza….
Zaczęły rozmawiać. Pani Anetka, bardzo jasno, spokojnie, wytłumaczyła Karolinie na czym to wszystko polega. Ona się wtedy tak bardzo denerwowała…. Tak naprawdę nie do końca wtedy wiedziała, kto to jest lider młodzieżowy…
- Czy mam dać pani znać, gdy pojawi się potrzeba wsparcia przez wolontariuszy? Chce pani się zaangażować?
- Tak bardzo…
- Dobrze, to proszę zostawić do siebie numer telefonu. Zadzwonimy, gdy coś się pojawi.
I tak się to wszystko zaczęło… Niebawem zadzwonili.
- Organizujemy nabór do grupy liderów. Pisze się pani?
- Tak!!!
- Dobrze, to zapisuję panią. Spotkania będą raz w tygodniu w środy po południu. Spotkanie pierwsze za dwa tygodnie.
- Dobrze, będę na pewno.
I za dwa tygodnie stawiła się obowiązkowo na wyznaczoną godzinę. Strasznie się bała. Nie wiedziała, co to jest, na czym to wszystko polega, czy się nadaje…
Okazało się, że na tych zajęciach, zahukana, zamknięta w sobie, przerażona Karolina zaczęła się rozwijać… Uczyli ich tam podstaw komunikacji interpersonalnej, uczyli wiary w siebie, której jej tak bardzo brakowało. Poznała nowych, niezwykle pasjonujących młodych ludzi.
- Opowiedz historię swojego imienia, proszę Karolina.
- Karolina, Karola, Karolcia, ale dlaczego? Skąd? Zastanawiała się, a myśli goniły po głowie jak szalone.
- Co macie na myśli, zapytała.
- Powiedz, dlaczego masz na imię Karolina, powiedzieli, chcemy posłuchać.
- Zaczęła się zastanawiać, dlaczego? Babcia, tata, mama – to co je przyszło do głowy. Dlaczego? Moje imię, moja rodzina, rodzinna tajemnica, ukrywane uczucia, emocje. Karolina….. Babcia…. Dlaczego? Dawna skrywana historia. Historia rodziny, jak przyszłam na świat? Gonitwa myśli….
Zaczęła…
- Moje imię nadała mi babcia. Wiem, z przelotnych opowiadań, była pani doktor na wizycie. Jak mnie zobaczyła, powiedziała „Jaka ładna Karola….” Babcia nie odpuściła. Wierzyła, że to dobre imię. Mam się tak nazywać.
To był dla niej pierwszy szok. Nigdy nie myślała o sobie z punktu widzenia swojego imienia… A to odkryło jej dawno zepchnięte w podświadomość emocje….
- Jesteś dobra Karolina. Masz świetne pomysły.
To był kolejny szok. Nigdy od nikogo nie słyszała, że robi coś dobrze… A tu nagle obcy ludzie zaczęli ją chwalić…. Niesamowite. Jakie to było miłe. Nieznane dotąd uczucie, łechtało milutko po serduchu i jakoś tak dawało niesamowitą siłę do działania. Za pochwałę gotowa była poświęcić wiele. To było takie poruszające.
Po kilku miesiącach spotkań trenerka grupy poprosiła ją do biura po zajęciach.
- Karola, nie chciałabyś zaangażować się w imprezę dla młodzieży. MATA - Młodzieżowa Akademia Twórczej Aktywności. Będzie za dwa miesiące. Wiesz, tam młodzi ludzie będą prowadzić zajęcia dla innych. Trwa to cały weekend. Nie chciałabyś poprowadzić jakiegoś warsztatu?
- Ja????
- Tak ty. Na pewno świetnie sobie poradzisz. Pomyśli tylko, o czym chciałabyś mówić, dobra?
To było niewyobrażalne. Ona miała prowadzić warsztaty. Pierwsze w swoim życiu. Czy podoła???? Ale to było tak pasjonujące wyzwanie, że nie mogła odmówić. Czuła, że to jest to, co chciałaby robić w życiu. Zaczęła myśleć, co może zaproponować innym…. Tańce integracyjne…!!! To jest myśl. Zawsze lubiła muzykę. Muzyka otwiera na świat, pokonuje lęk. Spróbuje. Do zadania przygotowywała się bardzo starannie. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. Podołała. Warsztaty bardzo się podobały. Miała wielu odbiorców. Wtedy poznała środowisko psychologów. Zobaczyła wielu młodych ludzi z wielką pasją wchodzących w życie, z całej Polski…
- Też tak chcę. To jest świetne. Pomyślała wtedy. Jak się cieszę, że mogę tu być…
I tak zaczęła się jej przygoda ze stowarzyszeniem. Po pewnym czasie, zaczęła tam pracować. To ona została trenerem i prowadziła swoje grupy młodzieżowe. Uwielbiała to. Poznała też tajniki komputera, Internetu (z którym nie miała wcześniej wiele do czynienia), odkryła zasady pracy zespołowej, realizacji projektów, poznała jak wygląda organizowanie konferencji i szkoleń od podszewki i pierwszy raz w życiu spotkała doradztwo zawodowe. To było wielkie wyzwanie. Uczyła się ciągle nowych rzeczy, poznawała wielu ludzi. Zaczęła prowadzić szkolenia. Jej szefowa była młodą osobą, ale niezwykle wymagającą. Tam nie było – nie da się.
- Wiesz Janka, mam problem…
- To jak masz problem, to wymyśl rozwiązanie i przyjedź, a ja zaakceptuję albo nie.
No i wymyślała dzielnie rozwiązania problemów i przedstawiała je szefowej. A pomysłów w głowie rodziło się coraz więcej.
To nauczyło ją, że nie wolno narzekać, że wszystko jest w jej rękach i że trzeba otworzyć mózg na twórcze myślenie.
- Wiesz Karolina (powiedziała Janka dzwoniąc do niej w niedzielę o godzinie dwudziestej drugiej), jutro prowadzisz szkolenie.
- Gdzie?
- W Jarosławiu, wiesz z realizacji projektów.
- Autobus masz, sprawdziłam ci, o szóstej rano.
- Ja? Mam prowadzić szkolenie? Jutro rano???
- Wiesz, w tym natłoku zapomniałam ci powiedzieć. Poradzisz sobie. To tak jak z młodzieżą, tylko tam będą dorośli. Powiesz im o tym co robimy. Jestem pewna, że zrobisz to znakomicie.
Nogi się pod nią ugięły. Jutro ma prowadzić szkolenie. W urzędzie gminy jakimś, bez przygotowania, z działki, z której nigdy dotąd szkoleń nie prowadziła…
- Co ja powiem tym ludziom???? Tłukło jej się w głowie przez całą noc i całą drogę do Jarosławia….
Postanowiła, że przecież nie może dać plamy. Nie ona. Jakoś poradzić sobie musi.
- W końcu, jeśli to tak, jak z młodzieżą, to muszę sobie poradzić.
I tak się stało. Nie wiedziała, że tyle pamięta. Poprowadziła całe spotkanie bez najmniejszego potknięcia. Słowa same pchały się na zewnątrz. Potrafiła odpowiedzieć na każde pytanie jej kursantów. Jaka była wtedy z siebie dumna!!!!
Jej szefowa uwielbiała rzucać ją na głęboką wodę. Mimo tego, że kosztowało to wiele stresu, dawało siłę i wielkie doświadczenie. Nic nie było niemożliwe.
- Rzeczy niemożliwe wykonuję od razu, zaś na cuda trzeba poczekać dwa dni. Ta myśl przyświecała jej każdego dnia pracy.
Te umiejętności, które wtedy opanowała, są jej. Nikt jej tego nigdy nie zabierze.
Początki jej pracy były trudne, ale niezwykle pasjonujące. Wszystkiego musiała uczyć się od podstaw. Teoria i praktyka to dwie różne rzeczy. Obie pomagają, ale tożsame nie są. Podejmowanie wyzwań Karola uwielbia do dziś. Pracuje już dawno w innym miejscu i z innymi ludźmi, ale doświadczenia wtedy zdobyte przyświecają jej do dziś. Co dzień odkrywa nowości, poszukuje, otwiera kolejne i kolejne drzwi. Kreatywność i zaangażowanie towarzyszą jej na co dzień. Dzięki nim życie i praca zawodowa bywają często tajemnicze i niepowtarzalne. Mimo tego, że są często trudne i pochłaniają ogromną ilość energii. Praca z ludźmi do dziś daje jej ogromne zadowolenie. Uwielbia aktywne życie, uwielbia podnosić swoje kwalifikacje, uwielbia poszukiwać siebie w tym co robi… Wymaga od siebie wiele. Jej zaangażowanie ma tylko kilka warunków: to co robi, musi mieć sens, musi być niepowtarzalne i musi być wyzwaniem….



czwartek, 24 września 2015

Wiara w siebie czyni cuda

fot. Ewa Kawalec



„Trzeba mieć wytrwałość i wiarę w siebie. Trzeba wierzyć, że człowiek jest do czegoś zdolny i osiągnąć to za wszelką cenę.”

Maria Skłodowska Curie


Damian był w totalnym dołku. Ostatnio życie płatało mu same paskudne figle. Wszystko się waliło, jak szalone. Najpierw dom – choroba mamy, bardzo poważna. Problemy z dziewczyną i do tego w pracy zaczęło się chrzanić wszystko. Z dnia na dzień było coraz gorzej…
- Nie chcę z tobą już być, głupolu. Nie nadajesz się do życia. Nawet na normalną imprezę nie da się z tobą pójść. Zawsze masz jakieś ALE!
Ona nie wiedziała, że Damian ma poważne kłopoty finansowe. Zarabiał niewiele, musiał opłacić malutki pokoik, który wynajmował, no i pomóc rodzicom. Im dopiero było ciężko. Mieszkali w maleńkiej wiosce. Utrzymywali się głównie z pracy na roli, a gdy mama zachorowała, cały świat się zawalił. Pieniędzy nie było na nic. Leki, szpitale, konsultacje. Z maleńkiej pensyjki taty (pracował jako stróż) i dochodów z niewielkiego gospodarstwa (do którego trzeba było więcej dopłacać, niż dało się zarobić), nie można było się utrzymać. Damian więc pracował na pełny zegar, żeby choć trochę im pomóc. Nieraz brakowało mu na jedzenie, ale tym się nie zrażał. Zdrowie mamy było najważniejsze. Nie wyobrażał sobie życia bez niej.
I tak związek nie przetrwał. Anka potrzebowała zabawy, a on bardzo szybko musiał nauczyć się ciężkiej pracy i ogromnej odpowiedzialności.
No i praca. Gdy w domu i związku zaczęło być źle, w pracy też zaczęło szwankować. Kiedyś marzył o podróżach, wymarzonej pracy w gastronomii, wylądował… w telemarketingu. Nie mógł wybrzydzać. Ale ta praca przyprawiała go o mdłości. Ciągłe pretensje klientów, ciągłe paszkwile kierowane w jego stronę… A cóż on był winny… tylko wykonywał swoją pracę. Jeśli nie robiłby tego, nie miałby co jeść… Jak go to dołowało… Wynik, wynik, musisz mieć wynik… jeśli nie, nie będzie premii (która stanowiła pięćdziesiąt procent jego pensji). Więc składał się jak mógł, rozmawiając przez telefon, by ten szatański wynik osiągnąć. Do tego dochodziły pokręcone godziny pracy. Zależało mu na tym, żeby móc mieć wolne w weekendy. Wtedy mógł pojechać odwiedzić mamę. Ona tak często lądowała w szpitalu. Prosił, wypisywał terminy, kiedy musiał być w domu… nikogo to nie obchodziło.
- Co nam do twojej chorej matki. Pocałuj się. Każdy z nas ma problemy… mówił jego kierownik.
I tak się kończyły prośby… Wszyscy inny mieli wolne w niektóre soboty i niedziele – on nigdy…
Nieraz płakać mu się chciało, jak dzwonił tato i prosił o pomoc, a on nie mógł wytrwać się z pracy. Ciągle miał drugie zmiany.
Próbował wyjechać za granicę. Tam lepiej płacili. Ale i tam nie poszło. Trafił na kolegów, którzy uwielbiali się bawić, i to często jego kosztem. Damian był spolegliwy. Nie lubił konfliktów, ale też nie potrafił się bronić. Więc koledzy szybko to wyczuli i próbowali żyć na jego rachunek. Gdy próbował się sprzeciwić, gdy kazali mu płacić za kolejny rachunek w barze, wyśmiewali go, popychali i straszyli, że bez nich, to on za granicą zginie jak ciotka w Czechach. Uwierzył im w to i wykonywał wszystkie ich polecenia. A oni chcieli więcej i więcej, śmiejąc się za jego plecami, że znaleźli frajera. Tak nie można było żyć. Po miesiącu miał dość. Ostatnie, ciężko zarobione pieniądze, wydał na bilet lotniczy i wrócił do Polski. Rodzicom nie przyznał się, co się stało. Oni mieli swoje problemy. A to on przecież powinien im pomagać, a nie oni jemu… Wymagał od siebie wiele, więc szybko zaczepił się znów w telemarketingu. Tam nikt nie chciał pracować. Ciężka robota… On kolejny raz nie miał wyjścia. Nie wiedział, jak szukać innej drogi… I wpadł w ten sam kanał…
Ciągle do głowy przychodziły mu coraz to czarniejsze myśli.
- Do niczego się nie nadaję! Jestem nieudacznikiem. Nic nie potrafię. Co zacznę, to się wali. Wmawiał sobie jak mantrę.
Wpadał w jakąś wielką, czarną dziurę, nie widząc możliwości wyjścia na zewnątrz. I im więcej tracił wiarę w życie, tym bardziej się wszystko chrzaniło…. Jakby myślenie sprowadzało na niego coraz czarniejsze chmury…
Dobił do dna. Zaczynał tracić wiarę w to, że kiedykolwiek coś osiągnie. Wszystko wydawało się takie szare, dla niego nieosiągalne.
- Inni mają charyzmę, mają potencjał. Ja nie mam nic… Nie jestem człowiekiem, który może odnieść sukces – to niemożliwe.
I mózg z wielką podświadomością kreowali jego życie tak, jak podpowiadały mu jego emocje i całkowicie zatracona wiara w siebie.
- Damian!!! Weź się w końcu w garść. Tak się nie da żyć! Nie możesz wymyślać ciągle to nowych czarnych scenariuszy swojego życia. Powiedziała mu kiedyś koleżanka - Jadzia.
Nie bardzo ją znał, po prostu pracowali razem. Ale ona coś czuła, że z Damianem coś się dzieje i postanowiła delikatnie i z oddali trzymać rękę na pulsie. Tak na wszelki wypadek…
Czasami w pracy zamienili ze sobą kilka zdań. Tak niezobowiązująco, ale ją do niego ciągnęła jakaś tajemnicza siła.
Ona też nigdy nie miała lekko. Pochodziła z patologicznej rodziny. Na swoich rodziców nigdy nie mogła liczyć. Miłość do alkoholu przedkładali ponad wszystko. Ona i jej młodszy brat, wylądowali w końcu w domu dziecka. Ona wcześniej weszła w dorosłość. Jej brat był siedem lat młodszy. Wiedziała, że musi szybko znaleźć pracę, stanąć na nogi i zabrać brata z tego okropnego bidula. Mieli przecież tylko siebie. Jej ogromna siła wewnętrzna pozwalała pokonywać wszystkie trudności. Udało jej się wynająć maleńkie mieszkanko. Gdy znalazła pracę, sąd zgodził się, by zajęła się bratem. Musiała utrzymać ich oboje, dopilnować, by młody nie zaniedbywał szkoły, by walczył o siebie, tak jak robiła to ona. Nie wiedziała czemu, w pracy jakoś rozumiała emocje Damiana. Był jej jakoś tak dziwnie bliski… Nie wiedziała czemu. Nie mogła się przyznać, że ma dziecko na utrzymaniu. Przecież nikt nie zrozumiałby, jak jej trudno. Cały trud chowała do kieszeni i brnęła do przodu.
I tajemniczy los pewnego dnia złączył ich drogi…. Jadzia potrzebowała pomocy… Młody, pod jej nieobecność zaprószył ogień w mieszkaniu… wybuchł pożar. Na szczęście sąsiedzi szybko zainterweniowali. Udało się uratować większość dobytku, ale mieszkanie było do remontu. Nie wiedziała co począć… pensja starczała ledwo na życie. Wygadała się kiedyś w pracy... Damianowi… Na nikogo więcej tam nie można było liczyć. Damian wiedział, co to znaczy bieda. Sam miał wiele problemów. Wiedział jak to jest, gdy nie ma się na kogo liczyć. Na remontach się znał. Nie raz w domu pomagał tatowi. Wiedział, jak zrobić remont możliwie małym kosztem. Po nocach, po pracy, jeździł do Jadzi i oboje, własnymi rękami ratowali zniszczone mieszkanie. Wtedy dowiedział się całej prawdy o koleżance. Poznał jej tajemnicę skrywaną przed wszystkimi w koło. Bardzo się polubili, a ich problemy zbliżyły ich bardzo do siebie…. Jadzia poczuła, że przy boku Damiana, łatwiej jest walczyć, a Damian – że każdy problem można pokonać. Bo jeśli Jadzia dała rady – ciałem drobna a duchem silna kobieta, to przecież i on da radę!!!
To był niesamowity zwrot w jego życiu. Jak zaczął wierzyć w siebie (Jadzia bardzo mu pomagała, by tak się działo, a łatwe to nie było…) życie zaczynało powoli się zmieniać. Nawet nudna praca, dawała satysfakcję. Jadzia dała mu kiedyś pewną radę:
- Damian, pamiętaj – jak się rano obudzisz, to zanim otworzysz oczy wyciągnij dłonie przed siebie. Jak nie wyczujesz nad sobą ścian trumny – to powiedz sobie  - to będzie na pewno dobry dzień. Ja tak robię od lat. Pomaga… nawet najgorszy dzień da się przeżyć.
Pomyślał, że spróbować nie zaszkodzi. I rzucił wyzwanie swojej podświadomości.
- To będzie na pewno dobry dzień. Odniosę sukces. Znajdę lepszą pracę. Powtarzał sobie codziennie.
Po kilku tygodniach, to wszystko zaczęło się dziać. Jakim cudem???? Uwierzył, że może, że da radę, a wtedy zaczął myśleć, jak to zrobić, żeby coś zmienić. Przestał tkwić w stanie – „Nic się nie da, a życie jest do bani”. Zaczął działać. Wytyczył sobie plan. Odłożył pieniądze na kursy: baristyczny i barmański. Zdał je z wyróżnieniem. Jadzia go ciągle wspierała. Znalazł pracę w renomowanej restauracji. W końcu robił to co lubił i był w tym dobry. Zarabiał więcej, więc mógł lepiej pomóc rodzicom. Mama ciągle choruje, ale jak zobaczyła po tak wielu miesiącach, uśmiech na twarzy syna, poczuła się nieco lepiej.

Damian niedawno przedstawił jej Jadzię i jej brata. Nie mogą już bez siebie żyć. Planują ślub. I tak od zmiany myślenia z wisielczego na pozytywne, życie nabrało sensu i koloru słońca. Jego promyki przenikają do serca Damiana codziennie już rano, gdy tylko wyciągnie przed siebie ręce i mówi: „To będzie bardzo dobry dzień….”

środa, 23 września 2015

Przygody Małego Geniusza – czyli ogromna chęć poznawania świata.

fot. Elena Shumilova


„Umysł dziecka to las, którego wierzchołki lekko się poruszają, gałęzie splatają, a liście drżąc dotykają.”
„Dzieci: Dumne miejcie zamiary, górne miejcie marzenia i dążcie do sławy. Coś z tego na pewno się stanie.”

Janusz Korczak


Od urodzenia Bubuś był niezwykle pogodnym i radosnym dzieciątkiem. Poznawanie świata było dla niego niesamowite. Kupował swoim uśmiechem serca wszystkich, nawet najbardziej zatwardziałych ludzików. Uśmiechał się, wyciągał malutkie rączki i wymuszał w swój swoisty sposób zainteresowanie osób, które tylko wpadły mu w oko. Nikt nie wiedział, jak taka malizna może tak silnie oddziaływać na innych. A jednak działała. Jego uśmiechnięta twarzyczka promieniała jakimś nieokreślonym bliżej blaskiem.
- Co siedzi w tej jego malutkiej główce. Zastanawiali się dorośli.
A siedziało wiele…. Co się biedny musiał namęczyć, żeby w końcu trafić w grzechotki przy wózku. Strasznie miło się tłukły, jak mama, tata, czy dziadkowie nimi ruszali. On też bardzo chciał… Ale jak to zrobić??? Po jakimś czasie odkrył, że ma jakieś patyczki przywiązane do ciała, które się ruszały. Do większego patyczka było przyczepionych po pięć mniejszych, i te małe można było stulać w kulkę. Co się naoglądał, jak to odkrył.
- Oglądasz swoje rączki? Zapytała babcia.
- A więc te patyki, to rączki, ciekawe czyje… czy ja mogę tym ruszyć? Łatwe to wcale nie było. Te rączki były jego, ale wcale nie chciały go słuchać.
- No i traf to malutki człowiecze w te grzechotki!!!!
Ale okazało się, że tych patyków jest więcej. Na dole też ja miał, tylko jakieś większe. Mama mówiła, że to jakieś nóżki…
- Może tym w końcu trafię w tą grzechotkę!!!!
Ale i one na początku nie chciały go słuchać. Wymachiwał tymi wszystkimi patyczkami jak szalony.
- Przecież w końcu trafię!
I czasem się udawało. Jaką miał wtedy radochę!!! Po kilku tygodniach rączki łapały nie tylko grzechotkę ale i włosy mamy. To dopiero było fajne. Nie wiedzieć czemu wydawała ona wtedy jakieś tajemnicze dźwięki i zabierała włosy z jego rączek. Dlaczego??? Nie wiadomo…
Frajda też była jak odkrył, że ma buzię. Ręce czasem go słuchały i wtedy udawało się łapać przedmioty i wsadzać do budzi. Jedne twarde i zimne, drugie miękkie i śliskie, trzecie milutkie i kudłate… Ale fajne!!!! Smakowały różnie.
- Ale co tam, trzeba próbować, żeby wiedzieć z czym mam do czynienia…
Jak wyciągał je z buzi były jakieś takie cieplutkie, śliskie i mokre. Ciekawe czemu????
Od zaledwie kilku miesięcy życia domagał się samodzielności. Na migi wskazywał, co chce, komunikował się za pomocą gestów i znaków, które jak się okazywało potrafili rozumieć dorośli. W końcu!!!
Przez pierwsze trzy lata życia jedynym werbalnym komunikatem, jaki potrafił wydusić było „Y” we wszystkich emocjonalnych postaciach. Głupi język, tak jak kiedyś te patyki, nie chciał go słuchać. Każde „Y” oznaczało coś innego. Wystarczało jednak go obserwować, żeby wszystko stawało się jasne. Swoim malutkim ciałkiem tworzył cuda komunikacyjne. Słyszał najmniejsze i najcichsze dźwięki, które do niego docierały. Natychmiast odwracał tam głowę i paluszkiem wskazywał coś nowego. To było takie niesamowite. Potrafił też zauważyć każdą nową rzecz, która pojawiła się w jego otoczeniu.
- Mamo, ja nie mówię, ale patrz na mnie, a będziesz wiedzieć wszystko.
- Co Ty ode mnie chcesz Bubusiu?
- Mamo patrz, nie widzisz, przecież ja ci wszystko pokazuję. Przecież to takie oczywiste… Kołatało się w jego maleńkim mózgu.
- Jak to im powiedzieć, jak to im pokazać, zrozumcie mnie w końcu, dziwni, niekapujący dorośli. Przecież ja jeszcze nie mówię. Ale, to że nie mówię, to nie znaczy, że was nie rozumiem.
I obserwował świat. Najpierw w na leżąco, potem raczkując, a potem powoli zaczynając chodzić.
Jak raczkował, jego ulubionym zajęciem było oglądanie wszystkiego, co tylko znalazło się w zasięgu jego wzroku. Jakie to było zabawne. Spadające na podłogę zabawki, łyżki, talerze z jedzeniem. Ciapanie się w czekoladzie, jogurtach, soczkach. Coś mokrego ocierało mu się o jego malutkie rączki, smarowało buźkę w jakiś przyjemny, niespotykany sposób. Każda nowo napotykana rzecz była ciągle nowym światem, którego dotąd nie znał. Uwielbiał myszkować po szafkach. Jaką miał radochę, gdy tylko dorośli się odwrócili, a on z wielką pasją mógł wyrzucić wszystko ze środka.
- Czemu ta mama się denerwuje? Przecież to jakieś nowe tajemnicze obiekty. Jeszcze ich wcześniej nie widziałem. Niech mi w końcu pozwoli to obejrzeć. Mamo… no mamo…. Bo będę znów musiał zacząć płakać. Nie rozumiesz?
Gdy tylko dostał dostęp do „szafek bezpiecznych” promienny uśmiech wskakiwał na jego buźkę. Radość nie miała końca.
Potem zaczął wstawać. A wtedy można było w końcu zobaczyć, co jest na tych ogromnych meblach.
- Tyle nowych rzeczy, wspaniale. Może coś uda się zrzucić na podłogę??? Wtedy to sobie w końcu dokładnie obejrzę – mówił jego malutki móżdżek.
Ale mama zawsze potrafiła złapać wszystko, co niebawem miało tak cudownie polecieć na podłogę.
- Bubuś, tak nie wolno… Zrzucisz sobie w końcu coś na głowę.
- Mamo, ja tylko chciałem zobaczyć, co tam jest….
Wkrótce na półkach znajdowały się tyko bezpieczne rzeczy, ale na wszelki wypadek odsunięte dalej niż sięgały jego małe rączki. Musiał wymyślić nowy sposób dostania się do tych cudowności. Szedł po dziadka. Brał go za rękę i swoim paluszkiem i cudownym „y” o wszelkich znaczeniach mówił, co chce dotknąć. Dziadziu zawsze rozumiał. Brał go na ręce i oprowadzał po tajemniczych zakamarkach ogromnych wielkich półek.
- Kochany dziadziu. Muszę się do niego uśmiechnąć….
I się czarująco uśmiechał. Dziadziu, za te cudowne minki chyba był gotów dać się pokroić. Młody jakimś cudem o tym wiedział…
Ale wielki świat krył w sobie tak wiele tajemnic. Niedługo po półkach przyszedł kolej na stół. Ten ogromny mebel stał na środku pokoju i nie wiedzieć czemu przykryty był jakąś białą szmatką.
- Ciekawe, czy to się da ściągnąć na podłogę. Ciekawe, jak będzie spadać???
Pomocna stała się babcina spódnica. Za nią można się było złapać i dostać do tej mięciutkiej szmatki na tym wielki meblu… Babcia zniweczyła cały plan. W ostatniej chwili złapała obrus grożąc palcem.
- Babciu, bo będę płakał… jego malutkie usteczka wygięły się w podkowę.
- Chcesz zobaczyć obrus? – Zapytała babcia, pokazując ten bielutki obiekt.
Wkrótce jednak ze stołów poznikały obrusy.
- Kto mi je zabrał? Jak ja teraz dostanę się do stołu???
I tak odkrył krzesła!!! Cudownie było się tam spinać. Spadł kila razy, ale dorośli łapali go w locie.
No i nadszedł czas nauki mówienia. Ten język, który smakował wszystkie zabawki mówić nie chciał. Perfekcyjny język znaków przychodził z pomocą. Jak go wkurzało, jak chciał coś wydusić z siebie, w głowie to siedziało, a język nie dawał sobie z tym rady.
- No nie!!! Jak ci dorośli to robią!!!
Ale powoli, powoli pojedyncze głoski i sylaby wydobywały się na zewnątrz….
- Bubuś podziękuj.
Młody z wielką gracją kiwał głową, tak jak robili to dorośli.
- Bubuś przywitaj się.
Wykonywał z pieczołowitością znany mu już z podziękowań gest. I tak przełamywał bariery komunikacji.
W wieku dwóch lat i sześciu miesięcy poznał ciasto i plastelinę. Co to była za cudowność!!! Można w tym było robić dziurki, przerywać, miętolić. Dorośli lepili z tego piękne kształty. Zapamiętać: plasteliny nie jadamy!
Potem były klocki. Można było budować wspaniałe wieże, które z taką cudownością się za chwilę waliły. A jak się same nie chciały rozwalać, to Młody im pomagał i budowali od nowa. Lekcja: Klocki układamy równo, jeden po drugim od największego, do najmniejszego, wtedy się nie wywracają.
Następnie odkrył puzzle. Niesamowicie szybko rozwiązał zagadkę, jak to zrobić, żeby z małych kawałków powstawały kolorowe obrazy. Dorośli zawsze pomagali. Przez kilkanaście minut układali razem, potem jakaś siła kazała mu biegać w koło stołu po kilka razy i układali znowu. Eksperymentował. Sprawdzał na przykład, czy puzzle nie chcą pić. Nie chciały… Nie wiedzieć czemu rozpadły się po napojeniu soczkiem w kawałeczki. Lekcję zapamiętał: puzzlom pić nie dajemy…
Jego rozum opanował niesforny język gdy skończył trzy latka. Najpierw niewyraźnie, potem lepiej i lepiej i zaczęły wychodzić słowa, potem zdania. Trwało to dobrych kilka miesięcy. I jak się rozgadał, opowieściom nie było końca!!! Wreszcie, jak dorośli mógł wypowiadać myśli!!!
- Cudownie. Teraz to już wszystko opanuję – pomyślał.
Wtedy się okazało, jak wiele zapamiętał jego mózg. Opowiadał historie z czasów niemówienia. Dorośli nie mogli wyjść z podziwu. Budziła się jego wielka wyobraźnia. Bawili się z dziadziem, babcią i rodzicami w trzy świnki, czerwonego kapturka, zbieranie ziemniaków, wyjazdy do cioci na wakacje, wyścigi samochodowe, pokazy mody i wiele, wiele innych niezwykle ciekawych tajemniczych historii. Bubuś zawsze był reżyserem. Uwielbiał bajki i te czytane i te oglądane. Potrafił godzinami zasłuchany w lekturę chłonąć opowieści…
- Mamo, pobawimy się w przedszkole? Ja będę panią, a ty będziesz wszystkim…
Gdy Bubuś był chory, odwiedzali go niewidzialni przyjaciele. Bawił się z nimi, uczyli się z książek, zabawa byłą przednia!!! Dopóki dziadziu nie usiadł na krześle, na niewidzialnym Krzysiu…
Przyszedł i czas na piłkę. I to było wyzwanie!!! Nie wiedzieć czemu, jego nogi nie mogły trafić w ten okrągły, przesuwający się przedmiot, a ręce nie mogły go złapać. Ile się musiał w złości oćwiczyć, żeby posiąść tą nową umiejętność.
- Nie przejmuj się Bubuś. Trafisz, będziemy próbować. Choć pokażę ci jak to zrobić. Powiadali dorośli. No i tak się stało. Po mini - treningach, przeplatanych innymi zabawami nauczył się kopać i łapać piłkę. Potem opanował jazdę samochodzikami, rowerkiem, dziecięcymi pojazdami, zjeżdżanie na zjeżdżalni, stanie na jednej nodze i wiele, wiele innych ruchowych umiejętności.
Przyszła kolej na manualne książki, kredki i gry planszowe. Zaczął próbować pisać, malować, wycinać, kleić. Uwielbiał to.
- Dziadziu wiesz, śniło mi się, że byłeś na niebie, jak stara babcia. Bałem się… Kocham cię dziadziu, powiedział pewnego poranka po przebudzeniu.
- Co to jest: na koła, może wszystko i go nie widać?
- Nie wiem.
- Nie wiesz tato, Pan Bóg na rowerze. Wygrałem!!!
- Co to jest Bubuś?
- Nie widzisz babcia – wieża Eiffla!
- Skąd ty wiesz, że to wieża Eiffla?
- Ja wiem wszystko babcia.
- A gdzie jest ta wieża?
- Nie wiesz babcia, w Paryżu, we Francji.
Babcia mało nie spadła z krzesła z wrażenia. Nikt przecież młodego tego nie uczył. Skąd od to wie???? Nie wiedział nikt.
Znał też nazwy zwierząt. Bezbłędnie rozpoznawał wszystkie gatunki, z książki od prababci.
- Co to jest: ma rogi i chce nas zabić?
- Baran?
- Nie byk!!! Nie wiedzieliście???
- Kto to jest: lubi nas i nas nie pilnuje?
- Babcia.
- Nie nasz tata. Przecież to było takie proste, Nie zgadliście!!! Wygrałem!!!!
W wieku czterech lat potrafił liczyć do stu. Nauczył się tego, bawiąc się z dorosłymi piłką. Rzucali do siebie i liczyli. A potem, jak zaczął grać w chińczyka i eurobiznes nauczył się, nie wiedzieć kiedy, dodawać i odejmować w zakresie dwudziestu.
- Wiesz ciocia, babcia mi się pyta ile to jest, jak się dodaje różne liczby, a ja sobie tak pomyślę, pomyślę i od razu zgaduję. Powiedział cioci pewnego popołudnia.
- Ciocia, czy to jest strona stowowa?
- Nie Bubuś, strona stena.
- Aaaa, a ta -  to sto jedenaście? Zapytał, jak czytała mu książkę na dobranoc.
- Tak Słonko –sto jedenaście.
Ciocia, widząc jego umiejętności patrzyła na niego z otwartą buzią nie wierząc w to, co widzi i słyszy…
I tak oto wielka pasja poznawania świata towarzyszy Małemu Geniuszowi do dziś. Bubuś rozwija się, poznaje, tworzy…. Dorośli trwają przy nim, podsuwając mu coraz to nowe możliwości poznawcze i otwierając nowe zainteresowania. Prowadząc, nie karcąc, wspierając – nie niszcząc…



Dedykowane wszystkim rodzicom…